Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/89

Ta strona została przepisana.



Zerwał się. Zdjęła go straszna trwoga, strach i przerażenie.
Dusza jego połączyła się z ciałem.
W dole, w głębokiej kotlinie, zgasło miasto; rozpierzchły się w górze ostatnie odgłosy, tylko wspomnienie wielkiej nocy cudu rozpostarło swe olbrzymie skrzydła nad światem.
Patrzał błędny, niepewny, co jawa, a co sen — jakby z najodleglejszych krańców ziemi dochodził go łoskot spadających wodospadów, a jak najdalsze echo wspomnień zamigotały przed jego oczyma złote szczyty wieżyc Alkazaru.
Zamknął oczy.
Coś, jakgdyby cichy łopot skrzydeł mewy polarnej:
Przyjdź, przyjdź!
Jakieś jaśnienie, jak gdyby błysnęła bezgłośna błyskawica:
Przyjdź, przyjdź!
Coś obejmowało słodkiemi rączętami jego serce, tuliło, całowało:
Przyjdź, przyjdź!
A z duszy wyrwał mu się namiętny, łkający krzyk:
Idę już idę!