Strona:Stanisław Przybyszewski - Z gleby kujawskiej.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

Och, jak dokładnie widzę ogromne podwórze dworu mego ojca, widzę stodołę z wielkiem gniazdem bocianiem na szczycie, a w niem samiczkę, wysiadującą jaja. A na szerokiej łące za stodołą przy stawie, obrośniętym tatarakiem i sitowiem, chodził godzinami samiec z wielką pychą i szukał żab i robaków. To znowu go widzę, gdy pogrążony w głębokiej zadumie stoi na jednej nodze, aż nagle się zrywa na krzyk wiejskich chłopaków: »dokoła Wosiu, dokoła«, i w majestatycznych szerokich kołach okrąża gniazdo.
Nagle znikł. Ktoś go postrzelił. Na łące znalazł go stary znachor z pobliskiej wsi i wziął go do siebie, by go wyleczyć.
Samiczka siedziała dalej na swych jajach. Może tęskniła, może i nie, a pewno nie, bo gdy się niezadługo ukazał nowy samiec i począł długo i wytrwale naokoło niej krążyć, wabić ją i się jej zalecać, przyjęła go do gniazda. Czemu nie miała go przyjąć, czemu nie miała się dać oszołomieć?
A teraz pomnę tak dokładnie, jakby się to wszystko wczoraj było stało:
Jednego dnia siedziałem na podwórzu przy studni i bawiłem się. Nagle słyszę przeraźliwy wrzask i klekot w powietrzu. To stary bocian, co wściekłemi skrzydłami szybował ku gniazdu. Zawisł nad gniazdem, wzbił się w górę, opadał i znowu się wznosił, jakby chciał nasamprzód dokładnie pojąć to wszystko, co się w jego gnieździe działo.
Na stodole nieopisany przestrach i lęk. Krótki klekot przerażenia, niespokojny trzepot skrzydeł, i znowu ucichło.
Samiec intruz rozpostarł skrzydła, wyciągnął szyję, podleciał parę razy w górę, jakby chciał nabrać odwagi, i stanął do obrony.
W tej samej chwili rzucił się stary samiec na niego. Obydwa bociany poczęły walczyć z zapalczywą wściekłością.
Raniły się długimi dziobami, biły się i kaleczyły skrzydłami, padały na ziemię, rzucały się w konwulsyjnych podrygach, przewłóczyły i tarzały się po ziemi i znowu wzniosły się w górę.