uderzyła parę akordów akompaniamentu. Ale zwolna gra jej stała się silną i namiętną, opadała i wrzała, przeszła jak wicher burzy przez moją duszę, wwiercała się w mózg bólem pragnienia, rozpasała się krzykiem zachwytu i pijaną rozkoszą. Coś mnie szarpnęło; zerwałem się przerażony, dusza moja wczołgała się, wpełzła w te tony, szalała w dzikiej gonitwie razem z nimi, chwytała je tysiącem ukrytych zmysłów, piła tę truciznę każdem włóknem nerwu — naraz zrozumiałem...
To ze wszystkich głębi tryszczące pragnienie, to bezmyślne zapadanie się w odmętach rozkoszy miłosnej — o Boże, jak to bolało!
A dźwięk i słowo splotły się, jeden ton za drugim wpijał swe szpony w burzą rozszarpaną grzywę słowa, a po jego rozwianych promieniach wspinał się dźwięk ku słońcu szczęścia.
Nie były to dźwięki, ani słowa, to były dwie dusze spojone w wściekłym uścisku, porywały się w górę, spadały w dół, a silniej i silniej splatały się ich ręce, szarpały się i gryzły, a było to, jakby się rozpętała piekielna orgia rozpasanych zmysłów, pełna krzyku, boleści i żądzy, chciwa krwi i ciała.
Myślałem, że mi głowa pęknie, a krew z oczu tryśnie i naraz, kiedy znowu wracał cichy, przymglony refren, refren, wkształt przygasających oczu, spowitych upojonem omdleniem, wrzasnąłem dzikim głosem:
Tak jeszcze nigdy noc się nie skrzyła,
Ogniem brylantów lśnią nasze dale...
Nikt na mnie nie zważał: byliśmy przecież tak pijani — tak pijani...
Skończył wreszcie, jej ręce opadły, a mnie szał pobrał.
— Pocałuj go, pocałuj! krzyknąłem. On poetą a ja królem! Pocałuj! Królewskim darem nagradzam Twą pieśń!
Przysiadłem w krześle, żeby módz się lepiej jeszcze własną hańbą sycić i poić.