A oczy jego, gdyby dwa gasnące słońca, wświeciły mi się aż do dna: dogorywające oczy: już giną, już gasną i zgasły. A otóż naraz buchnęły potokami światła, rozdarły noc w krwawe strzępy.
I tylko przebłysk cichego głosu: Synu mój, synu...
I słyszę śpiew, biały i cichy jak topnienie śniegu na wysokich górach. Srebrne nitki spływają w dolinę, spływają w bezmiernej ciszy po olbrzymich płytach lodu, płyną ze wszystkich gór i skał.
O słyszę, słyszę tę cichą, odwieczną pieśń łaski, pieśń błogosławieństwa nocy, pieśń cichego smutku i załzawionych oczu.
I stało się:
Na kirem pokryte ugory mej duszy spadła blada róża. Nie wiem czyja ręka Anioła ją na mą duszę zrzuciła, nie wiem jaka burza życia ją zwiała. Wyrosła na grobach w smutku nagich cyprysów? Spłynęła na srebrnych, martwych falach mglistych pieśni? wykwitła ze złota zamarzłych promieni?
Na jesienne pole mej duszy spadła biała róża.
A patrz!
Widzisz?
Strugami złota pryska na niebo wschodzące słońce, a czerwoną tęczą sklepia się na niebie poranek.
Pani! Ty we mnie: Ja Tobą, Tyś mną...
Czuję Cię w sobie, spoczęłaś we mnie, serce mego serca, duszo mej duszy:
Ty bezpierśna!
ANDROGYNE!
I znowu cisza. Taka straszna cisza, że każdy dźwięk zawisa w powietrzu i światło głuchnie.