A księżyc ciskał ogromne, gęste snopy światła do mej pracowni i w srebrnej poświacie tonęły me obrazy.
Stamtąd wlepiał się w me oczy nagi bezwstyd kobiety — sfinksa — z innej strony wwiercał się w mój mózg ohydny ruch jakiejś histerycznej tanecznicy, a ze wszystkich ram czołgała się ku mnie jakaś lubieżna chuć pijanej hetery. Czułem, jak mi mózg krwią napływa. Przestałem być czasem i przestrzenią ograniczonem jestestwem — stałem się czystą, nagą duszą, tak odwieczną jak wszystkie światy razem, tak bezgraniczną jak wszechprzestrzenia.
A w tryszczącej pianie wieczności widziałem, jak stulecia i lat tysiące ciskają się w bezdenną otchłań — oczy me nieśmiertelne dotarły do głębi bytu.
Teraz pojąłem, czego mózg mój pojąć nie mógł. Pojąłem, co dusza ma myślała, gdy me ręce bezwiednie tworzyły: Z rozpryskanych fal morskich wyłoniła się biała, olbrzymia twarz — jesienny krajobraz przetworzył się w głębokie, w bezdennie głębokie oko, a w kształt krwawiącej się rany wypaliła na niej godzina zmroku mistyczne, lubieżne usta.
I ze wszystkich mych obrazów wyłoniła się samica, wola wszechświatu, pra-łono — pani:
Mylitta, nierządnica babilońska, która nigdy pragnień nie gasiła, a ulubieńców swych w ogień piekła rzucała, —
Isis, co słońce w niepokalanem poczęciu porodziła, nikt ze śmiertelnych nie podniósł jej sukni —
Athene, która nigdy nie zaznała ciemności łona matczynego, bo ją jasne przestrzenie mózgu zrodziły —