skiej wziął sobie konia, osiodłał go, nie zapomniał uzbroić się, jak należy, i ruszył w drogę swoimi, jemu tylko znanymi ścieżkami. W Jaworowie przekazał przez krewnych do ojca i dalej pogonił. W Kołomyi nie obawiał się już pościgu ojcowskiego. Dotarł tak jakoś do Lwowa i w samym gubernium zgłosił się, że choć jedynak chce po dobrej woli służyć cesarzowi, ale chce tylko służyć w tym mieście Wenecji, co całe na wodzie.
Odesłano go do Wenecji, a widocznie czegoś zaniedbano w krajsamcie w Kołomyi, bo już go tu zaczęto szukać jako dezertera. Foka ciekawy był, pogodnej myśli i pogodnego zdania o tej służbie wojskowej, która dla tylu braci jego była nieszczęściem i dopustem Bożym. Umiał żyć z ludźmi, fundował szarżom wina, jak się patrzy, miał za co. Pokazał Niemcom jak się strzela, lubiano go. Sprawił sobie mundur paradny, biały a świecący, pasowany, obcisły. Smukły, wysoki, czarnooki chodził po uliczkach Wenecji jak duka prawdziwy, jak prync górski. Pokazał też i Wenecjanom, jacy to chłopcy górscy. Prędko dostał areszt, a także „szpangi“ — i to tylko, jak mówiono z łaski — za to, że zbił sobie z desek darabę, a zdaje się jeszcze więcej za to, że wraz z kamratami wykradał się nocami z koszar i na tej darabie przepływał na jakąś wyspę do dziewcząt wenecjańskich. Ale co tam Foce takie fraszki. I dalej wykradał się nocą tak czy inaczej, na zabawy, na tańce. Nudno by było spać w koszarach. Mógłby zatęsknić za górami. A tu muzyka grała, a tu wino perliło się, a tu śpiewy słodkie, a tu dziewczątka szczebiotały: „Sinior Szumejo, sinior Szumejo!“
Tylko, że dziewczątka te, chociaż i ślicznotki, młodziuchne, szczebiotliwe — ale pożal się Boże — miękkie to jak bułeczki a kruche jak szkło — nie ma co ująć w tańcu. I bojaźliwe, wciąż w strachu, by ich kto nie zgniótł. Czy to taki rodzaj, całkiem inny? Czy raczej powietrze takie od miasta i od morza idzie? Młody Foka nucił z cicha: „Ach, gdybyśmy dziewczyneczko w połonince sami“ —
Raz w nocy na Boże Narodzenie Foka — a miał przepustkę wojskową — zabłądził w zakamarkach uliczek weneckich i zaszedł nad lagunę. Morze, poruszane wiatrem, uderzało o brzeg, a on, stojąc tam samotnie, wspomniał świętą pieśń wigilijną, huknął z całej piersi, aż w dali w ciasnych uliczkach odhuknęło. I kolędę urodzoną wśród puszcz i połonin zaśpiewał — tam nad laguną: „Oj, w morzu, w morzu, jasny
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/100
Ta strona została skorygowana.