Znów po płajach zaśnieżonych błyskały światła, znów skrzypki śpiewały, dzwonki dzwoniły, pistolety hukały, rogi grzmiały, a trembity trąbiły po lasach i po połoninach. Znów wracali kolędnicy do chat.
Czyli janheły z nieba spłynęły?
Od Boga goście, to kolędniczki!
Kolędniczkowie — Boży diaczkowie.
Lasy stare, pamiętające dawną swobodę, witały radosnymi echami te pieśni, których nie słyszały przez cały czas niewoli, przez pół wieku. Wracała kolęda z tamtego świata, pytała w imieniu Ojców:
Cóż tam porabia nasza warstwa sławna?
Czy wiara taka jak starodawna?
Czyli w kościołach modlą się szczerze?
Czyli się kłonią Tajnej Wieczerzy?
Czy dzierżą mocno starowieku wiarę,
Prawdę swobodną, jak ojce stare?
Kolęda znalazła wszystko po staremu. Nie zgasła jeszcze stara prawda. Starzy ludzie witali kolędę ze łzami w oczach. Gdy pod oknami zagrały skrzypki i trembity, gdy zadzwonił dzwoneczek kierownika kolędy, gdy młode głosy huknęły: „Czy śpisz czy czuwasz gospodareczku?“ Odpowiadano z chaty gromko: „Prosimy, prosimy, panowie kolędniczkowie“.
Kolędnicy rzędem stawali pod oknami, podnosząc ogromne topory jak wojownicy starowieku. W chacie zaś dzieci w radosnym przestrachu pchały się do okna, niepewne, czy może gdzieś w tłumie kolędników nie ukryły się janheły skrzydlate, czy z tyłu za trembitarzami nie kroczy sam święty Mikołaj. Widziały, jak wśród świateł czerwieniły się stroje kolędników, jak błyskały topory w tańcu, jak na śniegu kotłował pląs. Stary Matarha, z wąsami jak dwie równe białe a długie wiechy, był starszym bratem kolędy. Trzymał krzyż owinięty w przędziwo, uśmiechnięty uroczyście stał nieporuszenie. Obok niego kierownik kolędy, Foka z rodu Szumejów, ubrany świetnie, cały błyszczący miedzią, z dwoma pistoletami ciężkimi jak armaty, z czterema prochownicami. To dzwonił dzwonkiem, to skinieniem kierował pląsy, to zaśpiewał kolędy. Potem skakała Koza — czyli kolędnik przebrany za kozę, potem drugi przebrany za konia wierzgał i rżał