gdzie Karpaty kończąc się pagórkami schodzą w równinę węgierską, stało na skale potężne zamczysko, obwarowane ponadto murami i zwodzonymi mostami. Tam była kopalnia złota i, jak się opowiada dotąd, mennica złotych pieniędzy. Stąd zamek ten nazwano u nas Złotą Banią, bo po węgiersku banya znaczy kopalnia. Zamek ten należał do wielkiej rodziny książąt Batorych, którzy zasłynęli w dziejach Węgier i w dziejach Polski. Jeden z nich był takim junakiem, że zagrażał samej Moskwie i strachu napędził jej białym carom. To było coś ponętnego dla przodków naszych pasterzy. W biały dzień pod dowództwem młodego watażka, który zwał się Dobosz, nie zwracając uwagi na armaty i kule, zdobyli twierdzę. Nie czyniąc krzywdy nikomu naładowali złota na konie, naśmiali się i wrócili w góry.
Jak tylko kolędnicy zaczęli wspominać, jak młodziutki pan Dobosz nakazał surowo swoim junakom, aby podczas napadu, broń Boże, nikogo nie zabić na zamku, na to, aby wyjść z honorem, i jak sam uśmiechając się odpędzał kule niby muchy, tak im się zrobiło na sercu, że jeden za drugim w chacie strzelali z wielkich pistoletów podobnych armatkom. I zaraz okna w chacie wylatywały.
Potem jeszcze wspominali, jak inni przodkowie napadli na miasto Kuty za to, że tam wojska cesarskie wraz z urzędnikami usadowiły się jak u siebie w domu. Nabudowali sobie tratew młodzi napastnicy, poprzebierali tratwy w skóry dzikich zwierząt i tak znienacka nalecieli rzeką wezbraną na miasto, że wojsko cesarskie poddało się. Nie zrobili krzywdy nikomu. Pili z Ormianami, napoili żołnierzy cesarskich, załadowali ich na tratwy i wywieźli na widły obu rzek. Tam ustanowili granicę: z tamtej strony pan cesarz apostolski ze swym wojskiem niech będzie! A z tej strony chrześcijanie swobodni na swojej Wierchowinie zielonej.
Wspominając to, znów strzelali kolędnicy i znów wylatywały szyby, tak że czasem wiatr połoniński wleciał do chaty, pląsał w chacie i niezgorzej pomagał śpiewać kolędnikom. Z takich radości, jeśli dobrze poszło, to znaczy, jeśli świętowano szczerze, czy to w chatach, czy w karczmach żydowskich, czy w pokojach pańskich, pozostało szyb niewiele. Tu załatano okna zapasowym szkłem, tam zalepiono je błonami z pęcherzy wolich, a gdzieniegdzie po prostu zapchano szmatami. Nie ma co ganić, poznać, że było święto, a święto musi kosztować. Po świętach czekali na zmiłowanie Boże i na
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/139
Ta strona została skorygowana.