Czas górski, co tak potężnie i powoli się toczy, a niekiedy tak szczodrze rozsieje radość, uroczystość barwną, inne jeszcze skarby kryje, nieosiągalne dla oka.
Gdy wędrowiec przyjedzie w sierpniowe przedpołudnie nad Czeremosz, na Krzyworównię lub Jasienowo w taki dzień jasny, jakie tam tylko bywają, wtedy to woda tak iskrzy się i świeci, że każdą kroplinę okiem oddzielnie można odróżnić, wtedy na drzewach gałązki, liście, igliwia i szyszki tak nasycone są światłem, że każde z osobna odcina się od błękitu. A chociaż korzenie drzew zakryte, chociaż cały świat tych bujnych korzeni łąkowych gnieździ się w ziemi, jednak w dniu takim myśli się jakoś: gdyby je odkryć, odsłonić, gdyby i do nich dotarło światło... Wniknęłoby w każdą miotełkę, w każdą nitkę korzenia. W dniu takim uwierzyć można, że cały świat z tkaniny świetlnej usnuty. Że wszędzie światło kojarzy się z światłem i rodzi światło. Że nie ma rzeczy, której nie można by samym okiem pojąć. Może nawet przejście do śmierci nieodwołalne i niepojęte, gdy je potężniej światłem nasycisz, w tak przejrzystą grę kroplin się rozsieje jak tonie Czeremoszu.
Ale gdy noc głęboka zatopi Jasienowo, a ponad szczytami z przepaści nieba zadrgają przeraźliwie samotne tętna świetlne, a inne światełka coraz lżejsze, coraz znikomsze pyłami toną w czarnych bezdnach, przeczuwa się wtedy, że są moce potężniejsze od światła. Samotne promienie ślizgają się po nich, nie przesiąkną ich nigdy.
W życiu ludzi ponad obcowanie i pracę, ponad świętowanie i radość, ponad towarzyskość wszelką, starsza i mocniejsza jest samotność.
Kto by raczył natężyć słuch, zastanowić się nad rzeczą tą, tak nieważną dla dzisiejszego świata, i nad tym, że skłonność do serdeczności, do wielkich darów serca, a także do uwielbiania, do kultu, do świętowań, rodzi się w samotności — temu wysączy się z piersi Wierchowiny, jak zwierzenie nieoczekiwane, źródło prastare, ciche, ciągle żywe.