A jak ja wyjdę cicho — cichutko.
A gdy ja wzejdę rano — raniutko.
W niedzielkę świętą rankiem wypłynę —
To uraduje się moim zorzom
Zwierka i ptaszka i rybka w morzu —
Rade mi zioła i łąki zielne,
Rade mi wierchy, wierchy kościelne.
Na ziemiach wszystkich cerkwie — kościoły,
W niebiesiech wszystkie moce — anioły
Wzniosą się śpiewne — dzwony cerkiewne,
Cerkiewne bramy rozerwą się same.
Same w ołtarzach świece rozjarzą,
Same się święte służby odprawią,
Zdrowiem obdarzą — od złego zbawią.
Żywą watrą niebieską leczy świat cały gazda światowy. Jest wzorem dla gazdy, wzorem potęgi pracy, szczodrości i grzeczności, wzorem dla wojownika — niezachwiany, zawsze zwycięski. Dzień narodzenia jego czczą ludzie kolędą. I niedziela święta, to także święto słonkowe. Od Słoneczka Bożego, to jedno życie dane, a także jedna śmierć. U kolebki człowieka dwunastu wysłańców, sądków anielskich, odgadło wyroki i orzekło, czym ma być. Wieszczun nietlenny wiedział to od razu, a mądry sąsiad czasem zmiarkował z zachowania się dziecka.
Człowiek taki, co siedziałby w mroku w pustkowiach bez światła, bez mycia się, bez modlitw i bez świętowań, niechybnie wpadnie w moc sług czartowskich, zdziczeje, a potem ucieka w wiecznym strachu, zęby szczerzy jak zwierz goniony.
Lecz taki, co przebywa szkołę samotności, co przebył praktyki i wtajemniczenia, co słyszał głosy, a przełamał strach, przejdzie przez puszcze spokojnie, tygodniami sam będzie szedł nieznanym pustkowiem bez lęku, choć wtedy nieraz już sam „ten“ do niego się bierze.
Czasem o północy w smerekę się schowa i rośnie ku niebu przepotężny, rogaty, wyszczerzony. A czasem na połoninie, gdzie już jasno i wesoło, takie coś pokrzywione i karłowate się zjawi — niby drzewko — widać kto to. A niech sobie bachory biesowe straszy! „On“ tylko takie migi pokazuje, ani wielki ani mały jest. Czort, to ułuda. On — nijaki. A chce znijaczyć świat. Chce, byś się pomiął i skurczył ze strachu do samej ziemi. A kto to rozpozna, temu bies — choćby jak sobie sadził się, rósł i nadymał pod niebo — śmieszny. „Z drogi