podarki. Gdy przyniesie owcze masło lub śmietanę, używają tego jako lekarstwa, gdy przyniesie krzyżyk albo pieniądz, będzie to ochrona przeciw złemu.
Inny bardzo stary, zniszczony życiem i wiekiem człowieczysko. Włosy rozkudłane, twarz — jedne zmarszczki, a żółta, wygląda jak stary bordiuh z koziej skóry. Z nieukrywaną pogardą, niemal z obrzydzeniem spogląda na ludzi. Nagle, porwany walką, rzuca się z obłąkanymi oczyma, wyciąga dłonie, rozczapierza palce jak szpony i kurczy pierś. Jak wojownik starowieku ciska okrzyk bojowy w pysk wrogowi: „Nad djewołom krisztendan!“ Gdy niezrozumiałe słowo wyrwie się z ust — już jakby kusze wyją, miotane bardy warczą, strzały świszczą — a wszystkie biesy, czarcięta, nasłania, molfary, molfownice, upiorzyce, wydojnice uciekają w popłochu rwąc włosy. Lada chwila usłyszysz ich jęki i piski. Gdy wszystko już dobrze, dziadyga nie patrzy na nikogo, nie odpowiada nikomu, nie żegna się z nikim, wymyka się pośpiesznie z chaty.
Inny znów zaschły, malutki, trzeźwy, z małymi ciemnymi mądrymi oczyma, jak stary bywały ksiądz, co się śpieszy. Pośpiesznie trzepie przemówki, wylicza nieprzyjaciół. Przy wyklinaniu wznosi głos. Perswaduje nasłaniom rozsądnie. Dokonywa tym swego, kończy obrzęd, nie zapomni pobrać „należność“, inaczej przemówka nie uda się — jak to się mówi „ne fołosytsy“ — prędko idzie dalej.
Bywają i inni przemównicy. Tacy, których widoczna przewaga nad ludźmi, czasem ich wyjątkowe stanowisko, uwodzą do nadużyć; gdy im przyjdzie ochota czy potrzeba, kpią z ludzi, nawet okpiwają ich. Do takich należał ów dziwak i włóczęga z Krzyworówni, z gazdowskiego rodu, przezwany Karabełykiem. Choć Karabełyk zmarnował cały majątek na hulankach, jednak jako człowiek świadomy leczenia i zaklęć, jako bywalec i mędrzec, jak to mówią hłubokouki głębokouki, cieszył się uznaniem. Pieśni i opowiadań znał tyle, ile chyba nikt w całej Krzyworówni. Uczył ludzi starych modlitw. Każda młoda para szła do niego przed ślubem po to, by ją wyegzaminował i pobłogosławił po swojemu. Czasami umartwiał się, pościł i suszył, chodził poważny, rozmarzony, zatopiony w sobie. Kiedy indziej pił nad miarę, błaznował, szydził z każdego, kto mu się nawinął. Wtedy wciąż rozmyślał nad tym, by dobrze wyśmiewać i wyprowadzać w pole ludzi, by potem się można było tym przed innymi pochwalić.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/159
Ta strona została skorygowana.