Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/160

Ta strona została skorygowana.

Gdy go kto obraził, mógł być pewny, że przy sposobności Karabełyk wyśmieje go w sposób dotkliwy i niezwykły. W tym czasie, o którym mówimy, Karabełyk był stary, suchy, smagły. Wyglądał nędznie lecz poważnie. Jego lewa powieka miała tę właściwość, że sama spadała, zazwyczaj podtrzymywał ją w ten sposób, że podwiązywał białą szmatką. Spod szmatki patrzało nieruchome oko.
Przychodzi raz Karabełyk do żydowskiej chaty do karczmarza, do którego miał jakąś urazę. Siedzi i milczy. Wlepia nieruchomo oko w Żyda. Nagle krzyknie z przerażeniem: „Ludzie boży, Żydy durne, toż u was pod łóżkiem sam czort siedzi, a wy go cierpicie!“ Zerwał się Karabełyk, szmatka podciągnęła się w górę, powieka opadła. Zanim Żydzi mieli czas opamiętać się, Karabełyk wtargnął do izby sypialnej prosto ku łóżku z wrzaskiem: „Ja cię wyzywam, ja cię wyklinam!“ Nastraszony tym czort (ropucha podrzucona właśnie przez samego Karabełyka), szasta się okropnie. Strach ogarnia karczmę. „Trudny czort, tfu“ — wzdycha Karabełyk — „oko wódki dawaj“. Rozsiada się wygodnie na krześle. Przerażony karczmarz przynosi wódkę. Karabełyk, popijając powoli, wygania czorta, który przybrał postać ropuchy. „Oczyściłem wam chatę.“ Żydzi wzruszają ramionami, spoglądają jeden na drugiego, dziękują Karabełykowi, przepraszają go: „Nie gniewaj się, Wasylku, my już od teraz pobratymki“. Zapraszają, by jeszcze kiedy zaglądnął. Karabełyk dobrze podgorzałczony wychodzi z karczmy. Ma co opowiadać.
Całkiem inny znów ten dziadek siwiuteńki z niebieskimi oczyma, z Koszelewa na Zabrodziu. Nieduży, ale krzepki. Nie widać go nigdzie, ciągle w lesie, w dąbrowie przesiaduje. I tak coś sobie majstruje w lesie. Słychać, że tam zwołuje na sejm żmije i gady. Przychodzi doń syn chorej. Z trudem odszukał. Umiera matka od ukąszenia żmii. Cały tułów spuchł. Dziadek zapyta sucho: „Wodę masz?“ Gdy dostanie wody, idzie powoli w gęstwinę. Znika tam, nie słychać stamtąd ani słów ani szeptów nawet. Dość długo bawi. Wreszcie wychodzi dziadeczek przemieniony. Łagodnie rozmarzone oczy świecą, bezbronne oblicze dziadka uśmiecha się. Daje pewność chłopcu: „Idź sobie, synku, już dobrze“. Syn przychodzi do chaty. Matka od chwili, gdy dziadek zamówił, krząta się zdrowa po chacie. Popuściło nagle. Dziękuje Bogu za ocalenie.


∗             ∗