się do sarkofagu, wyrosłe w zależności od prądów wichrowych, wielkie chojary lub małe skarłowaciałe smereki. Obok rosną liczne kwiaty: krwawniki i storczyki.
Wieść szeptana już tylko tamtędy podąża i tak powiada: Te mogiły kryją dzieje jeszcze dawniejsze, niepojęcie dawne. Z mroku nieprzebitego wstają widma. Jakby we mgle płyną, powoli, daleko. Stopniowo rzedną, rozjaśniają się mgły, a potem znów je zatapiają.
Kiedyś, może wonczas, gdy pierwsze wody już wypłynęły a góry dopiero zaczęły wyrastać, powstało tu z wód czy z łona ziemi, pokolenie olbrzymów-bojowników. Wielity, borcowie jasnowłosi, lud królów ziemi z pierwowieku. I rosło to plemię gazdowskie królów razem z górami i lasami, krzewiło się jak te jodły basztowe po szczytach. Nikt nic więcej o tym nie wie, słychać tylko, że ciągle rośli i potężnieli.
A potem, po wielkich rokach, jednej wiosny, gdy wody rozszumiały się a szyszki zaczerwieniły się pod szczytami, zjawił się ruch pośród nich, jakby wyrój w ulu pszczelim. Z połoniny jakiejś wyszedł wódz wieszczy, rzekł słowo tajemne, w trembitę zadął, dał znak — a zaraz pośród nich, jakby wśród ptaków wędrownych, wszczął się niepokój, jakby im skrzydła zaczęły rosnąć. Z góry na górę latali, wciąż szukając czegoś. W skałach poznajdowali kruszce, przekuli je na topory, zbroje skórzane ponabijali złotem i srebrem. Pościnali na szczytach cisy i kiedry wiekowe i spuścili je na wodę wiosenną. I potem — rzeką hen, ku Dunajom, ku morzom dalekim popłynęli. Tylko puszcze milczące były świadkami, tylko kiedry i cisy olbrzymy — szepcąc i kołysząc nad wodami — to widziały.
Wylecieli z Wierchowiny rojem niewielkim jak stado myśliwskie sokołów. I hulali — po morzach, na korabiach skrzydlatych, a nawet, jak mówią świadomi, ponad chmury się wdzierali. Zakładali dzierżawy, zdobywali królestwa, toporami prawa wielitów na skałach pisali i na stromiznach nadmorskich niedosięgłych. Był to ród tak mocny, tak nieugięty, że choć ich było niewielu, nigdy w boju nie ustępowali, choćby przed tysiącami luda. W swych księgach, na stronicach skalnych, każdy toporem pisał o ranach swoich. O ranach ojca i dziada uroczyście ogłaszał światu, mając to za cześć największą. A kto w boju zginął, tego synem boskim ogłaszali i przed mogiłą do ziemi się kłaniali. Główną wiarą ich była wiara w topór. Boga toporem wiecznym imionowali. I pieśni o toporze śpiewali, sunąc głębiami. Wierność prawu topora cho-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/174
Ta strona została skorygowana.