wali. Pili miody z pozłacanych czerepów zabitych wrogów. Na cały świat dawali królów ze swego rodu. Choć nawet potem mówili różnymi językami, a nawet jakby różne wiary wyznawali, mieli jednak głęboko ukrytą wiedzę o Wierchowinie, o swym rodzie. Bo zawsze tajemnie mieli nad sobą jednego króla-wieszczuna, który im wiadomość o górach rodzicielskich przypominał, ze świata niebiańskiego głosy słyszał i nakazy otrzymywał.
Dużo świata powywracali, lecz także przemienili. Nabudowali miast, zamków w chmurach, nad chmurami, świątynie, jakby klejnoty z nieba spadłe. Poodkrywali bogactwa, skarby w niedostępnych górach, pustyniach i na dnie morskim.
I znów — po latach, czy po wiekach, coś się stało. Ruch wszedł w ich serca. Z ostrowu jakiegoś, na morzu dalekim dał znak wieszcz królewski, w trembitę hasło wierchowińskie wiosenne zatrąbił, przez posłów słowo tajemne rozesłał: i zaszumiały szeregi, a królowie wszyscy i starcy srebrnowłosi i mężowie jak tury, i pacholęta niebieskookie, w zbrojach, wszyscy przez morza, światami, ku Wierchowinie, ku macierzy królów pospieszyli. Porzucili wojowanie, porzucili królestwa, podążyli za królem-wieszczunem. A on, na złotych cymbałach przygrywając, wiódł ich pieśnią i przez morza, pustynie i szczyty przeprowadził.
Czy za wielcy byli dla tej ziemi? Czy też głosy do nich od bożych posłańców przyszły, że prawo topora odżyło swój wiek? Może już inaczej zrozumieli starą prawdę wierchowińską? Powrócili tutaj, pokłonili się gazdom. Sami gazdować przyszli, pracą z całym światem podniebiesnym się bratać.
Była znów wiosna jak niegdyś. Lody hukały i strzelały, wody szumiały. Puszcza wielka, jak okiem było zasięgnąć, zakwitła czerwonymi szyszkami. Kukułki radowały się i zawodziły, jak przed wiekami, nawołując się z połoniny na połoninę. Tam, wysoko, nad puszczą, na tych łąkach kwiecistych, modrych, białych i fioletowych od kwiatów, rozłożyło się, jak powrotne ptactwo, plemię Wielitów. Szumiał Czeremosz w dole i puszcze szumiały. A stary ojciec pokolenia, król Wielitów, z obliczem ranami pokrytym i bliznami wyrzeźbionym — jak skała tajemnymi rewaszami zapisana — dłonią wielikańską ujął cymbały złote i przygrywając, dumę starowieku śpiewał: witał śpiewem góry święte, po imieniu nazywając każdą, błogosławiąc, ale i sobie zaśpiewał — ostatnie śpiewanie, z górami się żegnał. Lody pękały, tajały śnie-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/175
Ta strona została skorygowana.