Piętrząc się z głębi ziemi, to dęba stając, to uskakując wał Czarnohory rozpędził się ku wschodowi słońca. Nie dosięgnął krainy Rachmańskiej, zmarnował siłę, legł jak cielsko powalonego olbrzyma, co zastygło w potężnych drgawkach. I rychło lody i lodowce zagnieździły się w jego bruzdach. Po wiekach stopniały lecz do dziś w wyżartych przez nie kotłach zielone trawy dość nieśmiało się podnoszą. Bo trzymają się w nich uparcie zwyrodniałe lasy karłów, gęstwiny porostów i mchów. Ni to zwierzaki cudaczne, ni to rośliny spod lodowej dziedziny, ciekawostki dla zbieraczy, co gorliwie wyczesują te sparszywiałe kudły ziemi. Lubują się nimi przez szkiełka: cóż za parchy delorne! Zbierają w zielniki, przechowują w wielkich szafach, aby pamięć nie zaginęła. Na razie wszakże, ponad bukowiny, ponad jaworzyny, w jarach i kotłach między jednym pastwiskiem a drugim, między jedną kopą zieloną a drugą, te pierwowieczne gąszcze porostów wciąż jeszcze, jakby na dalekiej północy, zaczerniają niemałe połacie. Na stokach inna czarność: kosodrzewiny. Całe ich lasy, które człowiek przebywa skacząc z wierzchołka na wierzchołek krzewu, jakby na sprężynach, a inaczej bez siekiery się nie przedrze. I one ścielą się długimi pasami zwarcie i ponuro. Cokolwiek żywego się w nich zjawi, czy motyle-żałobniki wzlecą rojem z gęstwin muskając twarz wędrowca, czy siedmiogrodzki sęp szybuje wysoko sterując skrzydłami o żałobnych firankach, a czasem uderzy z lotu — małe czy wielkie, uderza czarnością. Tylko wierchami na starych łbach i łysinach pasma, jak fale zeschłych włosów, pola mchu islandzkiego, choć posiwiałe, wieją lekkomyślnie białym dymem. Nazwano je tutaj hrań, to znaczy jarzące węgle, domysł, że biały dym unosi się z gorącego wnętrza Czarnohory, jakby z pieca napakowanego żarem.
Lecz nie co innego jak czarne ramy, porosty i kosodrzewiny nadały nazwę Czarnohorze, tak jak czarna obwódka żałobnej