Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/203

Ta strona została skorygowana.

łące. Usłyszał jak tak do nich po cichu i pieszczotliwie przemawiał: „Nie wiecie nic biedaczątka! Nie wiecie! Ogonami machacie, trawkę zieloną smakujecie“. A Hołowacz, który nigdy nikomu w życiu nie zazdrościł, jedynie tym koniom wtedy zazdrościł.
Raz głazy poruszone z tej skały nieszczęść, sypały się i dalej.
Umarła matka Hołowacza. Brat uciekł wprawdzie jakoś, przed samym wykonaniem wyroku, skazującego go na łamanie kości i wyrwanie języka. Ale wtedy znów przyszli hajduki do chaty. I kiedy zaczęli wiązać i katować ojca, opamiętywał ich Hołowacz, ludzkim słowem przemawiając do ich sumienia. A gdy w oczach rodziny zarżnęli krowę-karmicielkę, gdy jeden z nich kopnął ostrogą i rozciągnął na ziemi psa, który bronił gazdów — wtedy zbudził się Hołowacz.
Błysk toporzyska i ryk jakby niedźwiedzia rannego.
Żaden z napastników nie wyszedł żywy.
A potem zwyczajne także naszym, cywilizowanym czasom, tak dobrze znane dzieje: karne wyprawy, spalenie chaty, zupełne zniszczenie gospodarstwa, katowanie starców i dzieci. Hołowacz był na połoninie, jednak na widok płonącej chaty zbiegł ze szczytu i dogonił prześladowców. Jego śmiech straszliwy, opowiadają — już z daleka tak ich przeraził, iż zostawili jeńców i uciekli w popłochu.
Gazdostwo i rodzina były zniszczone. Niedorosłe dzieciaki trzeba było rozmieścić po ludziach, a ojciec niedługo pożył. Przed śmiercią opowiedział Hołowaczowi o pochodzeniu od Wielitów i o tym, że świat na głowie stoi.
Wiosna na południowych stokach Karpat budzi się wcześniej. Nie wybucha nagle lecz przeciera oczy, uśmiecha się i rozkwita cicho, powoli. A w te same piękne dni kwietniowe pod Gutynem, na Czarnohorze jeszcze staczają się lawiny, i śniegi wielkimi masami zawalają jeziorko.
Gdy po tych nieszczęściach przesiadywał tam Hołowacz, zbierała się w nim siła. Pierś oburzenia pełna przeciw wszystkim złym mocom, wyładowała się w dzikich i krwawych przekleństwach. Huczały one, rozlegały się, jak ryk niedźwiedzia zranionego, echami rozbijały się po skałach. I śpiewał pieśń oburzenia: zniszczyć, wdeptać w ziemię to plemię, bez czci, co wyzyskuje uczoność, bogactwo i wiarę, by wyssać i katować cichych, ufnych ludzi, dzieci pracy, dzieci Boże! Postawić świat na nogi, a głową do góry! Ale czyżby Niebo trzymało z panami? Czy też samo nie ma dość mocy?