bratymów w ten sposób, że z watry bukowej kazali wybierać ochotnikom wielkie żarzące węgle. Kto, nie skrzywiwszy się, trzymał w garści te węgle żarzące, a przy tym spokojnie opowiadał jakąś bajkę lub opowieść, taki godzien był być ich pobratymem.
I latali tak po trzech krajach: po Węgrzech, Polsce i Turcji, gnębiąc i grabiąc, budząc przerażenie samą wieścią o sobie. Wieść głosiła, że byli srodzy i okrutni dla panów i hajduków. Nikt się im nie oparł, ani nikt nie zdołał ujść przed ich pomstą, jeśli nań palec zagięli. Bramy, obwarowania, strzelnice, baszty i mury nie były dla nich przeszkodą. Wszystko łamał i kruszył Hołowacz. Obwarowania zamkowe niszczył, ciskając na nie ogromne głazy, których kto inny by nawet nie podniósł. Bramy rozwalał, uderzając z rozmachem kłodą dębową. Podobno i kule go się nie imały. Lecz najbardziej niesamowita była niezmierna szybkość ich ruchów. Nogi mieli chyże i lotne, konie świetne. Nie szczędzili koni, a podróżując odwiecznymi płajami, grzbietami pasm górskich, porzucali lub zmieniali często zdrożone wierzchowce, zostawiając je na połoninach. Czasem dla pośpiechu, dla zmylenia śladów i na to, aby niespodzianie się wynurzyć, przedzierali się toporem przez gęstwiny puszcz i borów. Dziś mogli być w Siedmiogrodzie. Tam opanowali jakiś kasztel i obładowawszy konie skarbami, pojutrze byli już na Czarnohorze. A za kilka dni w dworze szlacheckim nad Dniestrem. A potem znów na Bukowinie lub Wołoszczyźnie napadali jakichś bogatych Turków lub bojarów rumuńskich.
Wszędzie ten sam chłopski naród pobratymczy jęczał pod obcym jarzmem. W Polsce zacieśniano obrożę pańszczyźnianą na ziemiach dotąd wolnych i spokojnych, na Węgrzech gnębiono daninami, rekrutacją i wielką surowością administracji. A w ziemiach wołoskich wprost wyniszczano naród chłopski, z pomocą lub bez pomocy Turków. Toteż nieraz ludzie, którzy — jak niegdyś rodzina Hołowacza — uginali się pod uciskiem, wyczekiwali i patrzyli z tęsknotą ku górom, czy się nie zjawi skądś olbrzym pleczasty. Bo niechby tylko rozeszła się wieść o śmiałym napadzie na któregoś z ciemięzców ludu, hajduki i pachołki stawali się łagodni i przyjaźni, a panowie łaskawi. Ucisk przycichał.
Hołowacz i jego chłopcy nie obawiali się pogoni. A nawet czasem umyślnie Hołowacz gdzieś w zasadzce wyczekiwał na pogoń, aby dobrze postraszyć goniących.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/205
Ta strona została skorygowana.