działo coś takiego, że byleby kropelkę władzy łyknął, już Bóg mu się zaćmiewał i cały świat. Siarką prześmierdział, braciom swoim po głowach deptał. Tak właśnie czynili ci hajducy, okrutni i krwawi, coraz liczniejsi, całe ich mrowie naokoło i już nie dostrzeżesz ludu pracowitego. To znów Hołowacz słyszał o takich panach i widział takich, mocnych ale wiernych i pewnych, z których ani zapaszek siarkowy nie powiał. Czyż to naprawdę panowie czyli ludzie jak wonczas kiedy Pan Bóg ich stworzył? Po miastach znów widywał ludzi innych, nie wiadomo czy panowie czy lud pracowity. Rzetelnie wyrabiali rzeczy pożyteczne, stawiali kościoły Bogu na chwałę, mieli takie narzędzia i wynalazki z żelaza i ze szkła, że w głowie się mąciło. A cóż z tego? Mistrz ojciec miał takie ręce, że same świeciły i po nich sądząc sam Bóg przyjąłby go do swojej pracy, a syn już tylko złoto chapał i te pozłocone ręce śmierdziały najwyraźniej.
Hołowacz węszył dobrze, węszył wszędzie i ciągle, poznawał kto tu oręduje. Tak jakby już miał go uchwycić za ogon! Tu siarka wwierca się w nos z pachnących strojów, tam spoza kadzideł księżych, tam z dworu, tu z bramy kościoła, a tam z najbiedniejszej chatki i spod biedackich szmatek, choć niby to potem pracowitym przesiąknięte. A gdzieniegdzie siarkowy wiatr przez cały kraj powieje, oddychać nie można.
Któż tu rządzi jak nie ten, co rodem ze zdrady, sam Archijuda? I czyiż pachołkowie zezowaci, jak nie jego, zdradzie czapkują? — pytał Hołowacz. Poznał biesa, znał go odtąd, ale choć rozglądał się, nawet czaił się i nagle obracał, aby go dopaść znienacka, nigdy go na oczy nie zobaczył. Bo bies choć wszędzie był, także dobrze węszył Hołowacza i na oczy mu się nie pokazywał. Tylko z ukrycia szeptem wyraźnym jak samo sumienie kusił go: „Zabij tu, zabij tam, strzaskaj, pomścij, ty potrafisz“. I zaraz zmykał, na to aby zapach odeń nie doleciał. Hołowacz słuchał, zabijał ludzi, nie biesa.
Jakżeż to jest? Siłę czuł w sobie ogromną, zdolną świat przejść, przewrócić i znów na nogi postawić, ale tego właśnie nie wiedział jak. Do tego potrzeba by głowy srebrnej wieszcza królewskiego, wodza sprzed wieków, o którym mu ojciec przed śmiercią opowiedział pod przysięgą.
Spoglądał ku niebu ale nie modlił się. Co tylko modlitwy spróbował, tak jakby kroplę wody liznąć chciał spragnionym językiem, zaraz mu uciekała. Chciał przecie mówić do nieba
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/207
Ta strona została skorygowana.