Prorok postanowił z nim skończyć. Pozbierał błyskawice co najstraszniejsze, wszystkie te gady płomienne, syczące a w skrzydłach, nabrał na chmury co najcięższych gromów, jakby z połowy ziemi skał naładował i z taką potęgą ruszył nocą ku Gutynowi. Hołowacz spał spokojnie w swojej skalnej sadybie, nic nie przeczuwał, gdy właśnie prorok naleciał z najstraszniejszą burzą jaka kiedy tam się rozpętała. Chcąc osaczyć biesa naprzód potrzaskał naokoło i rozłupał liczne skały, powyrywał przepaście i kotły. Potem Eliaszowe gady czy to pękate czy cieniutkie czyhały w chmurach. I zaledwie bies łysnął gołym tyłkiem ku niebu, skrzydlate węże, błyskawice wzlatywały rojem na chmury. Tak rozgonione, że wszelkie oko oślepło, ale nie biesowe. Zarżały konie gromowe, niewidzialne bo przezroczyste i na ten znak pioruny tysiąckrotnie uderzyły na Gutyn jakby się gotowały do końca świata.
I cóż z tego? W odpowiedzi na to od dołu spod skał chłopczyna w pluszowym ubraniu raz wraz zdejmie portki, łyśnie tyłkiem, olbrzymieje ku chmurom, rosnąc jak góra na drożdżach albo fala morska. Pokrzywia się świętemu, wystawia język, pluje w święte oblicze. I w mig maleje, chowa się pod skały, a tam pokrzywiając się koniom Eliaszowym zarży, zarechocze: „iha-ha-ha!“ aż skały trzeszczą, a jeziorko wywraca się jakby mu przyszedł koniec. Znów prorok rozjuszy się do ostateczności, znów stadem wężowym wytrysną błyskawice ponad chmury, znów zarżą konie rozszalałe i zaraz pioruny rozpętają się z góry jak grad, a potem jeszcze straszniej jak gdyby morze wylało się z dna w jednym wodospadzie i jak gdyby góry od korzeni wywrócone sypały się raz za razem ku Gutynowi. I znów to samo od początku.
Zobaczył Hołowacz przez szpary swej koliby. Zobaczył po raz pierwszy biesa w całej paradzie, przypatrzył się dobrze, zrozumiał: „Teraz albo nigdy, a wszystko inne to nic! Przyszła mu ostatnia godzina!“
Zerwał się ze skalnego łóżka. Wybiegł. Stanął w świetle błyskawic pod Gutyn Tomnatykiem, sam jak góra. Odrywając skały tak wielkie jak leśna koliba, modlił się jak dawniej, ale modlił się świadomie. Przebaczył panom i ludziom, sam błagał niebiosa o przebaczenie, o zmiłowanie. Jak strzelec doskonały wyczekał, wypatrzył chwilę, gdy chłopczyna w pluszowym ubraniu rozpędził się i wyrósł ku chmurom. Wtedy szpurnął weń — tamtędy ponad jeziorko — głazem, raz, drugi i trzeci. Ugodził śmiertelnie. Ustały łoskoty, ani święty
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/210
Ta strona została skorygowana.