Ołeksa był zapewne jeszcze małym, słabym, niedokarmionym chłopczyną, a już posyłano go z owcami i z kozami aż w Czarnohorę. Bo tu w pobliżu, nawet w owych odległych czasach, pastwiska gminne lub pańskie były dla takich biedaków, jak jego rodzice i sąsiedzi, za drogie, a zatem nieosiągalne. Więc musiał iść prastarym, nieco strasznym płajem, który zaraz za Berezowem wspina się na połoniny i biegnie szerokim pustkowiem połonińskim aż pod Hordje, ciągle działem wód między Prutem a Czeremoszem, czasami wchodzi w puszczę, a wreszcie przez przełęcz Maryszewską wpada na Czarnohorę.
A tam na połoninie krzywdzono biedaka. Potężny i srogi watah prał go nieraz niemiłosiernie, bo wiedział, że nikt się za nim nie ujmie. Wśród największej burzy, wśród gradu i piorunów zmuszał go, by szedł szukać kóz. I opowiadają, że mały Ołeksa nie odzywał się butnie, ani sprzeciwiał się watahowi. Ale patrzył tak jakoś śmiało i twardo szarymi oczyma, że tym większa złość wzbierała w watahu przeciw chłopcu. W tym samym czasie starszy brat Ołeksy służył u pana na dołach. Gdy po długoletniej służbie miał otrzymać według umowy parę siwych wołów, chciwy i niecny panek oddał go do wojska, aby go się pozbyć i nie dać mu należnej zapłaty. I nikt nie wiedział odtąd, co się z nim dzieje.
Więc tylko w gąszczach kosodrzewiny w towarzystwie owiec i kóz i gdzieś na ogromnej trawiastej połoninie Munczela w samotności i ukryciu mały Ołeksa czuł się bezpieczny przed tym strasznym światem.
Ale Ołeksa, choć smutne było dzieciństwo jego, siedząc w schowkach, radośnie wyśpiewywał, grał i tańczył do śpiewu, uganiał się za kozami. Wygrywał bardzo pięknie na listku i fujarce, wymyślił sobie kozi taniec: grając na listku i wznosząc topór do góry, mocował się, tańczył i niby to bódł się z capkiem, umyślnie przezeń wyuczonym. Tak wyglądali jak dwa capki na miękkim trawiastym gruncie, walczące i tańczące w rytm melodii. A potem Ołeksa obejmował capka i okręciwszy go jakby w hołupcu w kółko, rzucał go gdzieś na trawę, a sam wyczerpany tańcem i mocowaniem, przewracał się zanosząc się radośnie śmiechem. To znów, gdy wyśledził niedźwiedzia, zbierał owce i chował je w jakiejś kotlince, a sam przy ledwo dostrzegalnej ścieżynie, w zaroślach kosodrzewiny czatował, wyczekiwał niedźwiedzia, aby go palnąć ze samostrzału. Ale niedźwiedź, nie głupszy od
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/226
Ta strona została skorygowana.