kręciło i wtedy poniósł karę za wszystko. Dobosz nie ważył samego życia, ani swojego ani cudzego, tyle, co za grosz. Więc chwycił wataha pańskiego sługę i cisnął nim o ścianę koliby tak potężnie, że ten na miejscu śmierć poniósł. Pastuchy, przerażeni tym niesłychanym na połoninie czynem, złamaniem prawa połonińskiego i samym zabójstwem, pozdejmowali kapelusze i zaczęli się modlić nad ciałem wataha, patrząc koso i z przerażeniem na Dobosza. A potem snuli się sennie i bezwładnie cały dzień, nie wypędzając trzód, nie pracując, nie wiedząc co czynić.
Dobosz tymczasem chwycił trembitę, wyszedł na dwór, na połoninę Kizią, tam, gdzie teraz jest górna staja. Tam spiętrzone ściany skalne tworzą jak gdyby ogromną fortecę w kształcie kotła. Wody Kiziej ze skał spływają trzema białymi siklawami, a w dole, w kotle, płynąc kilkoma ramionami tną w mchach i szuwarach, gaworząc i mrucząc głucho. Tam wyszedł pod skały i zadął w trembitę z pełnej piersi, z piersi wielikańskiej jesienne hasło rozłączenia trzód.
Szło tak potężne granie trembity, płynęło tak mocne i tak smutne hasło rozłączenia jak nigdy. Koliby dalekie gdzieś aż na Kostryczy, zdumione tym niestosownym na wiosnę hasłem, a wylęknione graniem nieprzerwanym, słały trembitami znaki pytania. Już i słońce zachodziło za wierchami, rozlewało się złotą i krwawą łuną, mrok zapadał siny, a granie nie ustawało, wciąż płynęło, rozszerzało się jak łuna pożarna słońca, jęczało na trwogę i głosiło rozłączenie. Rozłączenie ze światem połonińskim, ze spokojem pracy i gazdowania. I groziło, grzmiało w niebiosa tonami zwycięskiej fanfary, ostrymi jak podmuchy wichru. Także po dalekich osiedlach i chatach słyszeli gazdowie ten znak, to granie nieustanne.
„Dzielny to widno pasterz gra — mówili — z wielikańskiej piersi tęgo grzmi! Dzieło wielkie lub nieszczęście jakieś nas woła. Śpieszmy!“
Noc nastała, więc Dobosz ułożył pod skałami stos konarów kosodrzewiny i rozpalił wielką watrę.
A zewsząd z połonin i z osiedli śpieszyli ludzie ku Kiziej połoninie kierując się według watry i grania trembity. A trembita doboszowa grała, zawodziła, grzmiała i jakby pałała łuną dźwiękową — groźną, przez całą noc aż do rana — tak długo aż połonina zaroiła się ludźmi. Ludzie w przerażeniu i podziwie patrzyli na młodego kozaryka-olbrzyma, który całe góry zdołał zbudzić i zaalarmować.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/232
Ta strona została skorygowana.