zebrali sporą routę w pościg za Doboszem. I dopadli go, gdy jechał konno z garstką junaków niedaleko ujścia potoku Putylla do Czeremoszu. Dobosz kazał swoim towarzyszom udać ucieczkę. Umówił się przy tym, że spotkają się na szczycie skały przy ujściu Putylii. A sam niby to dał się dopędzić. Postawa Dobosza nie zachęcała do zaczepki, ale młodziutki, niemal chłopięcy wygląd jego oblicza ośmielił routarów, zwłaszcza że się zupełnie nie bronił. Związali go i zaczęli okładać rzemieniami. Ale Dobosz uśmiechając się nieznacznie ciągnął ich powoli nad brzeg rzeki. A gdy już był blisko rzeki, szarpnął potężnie, rozerwał więzy i powrzucał routarów do Czeremoszu. A tylko dwóch wziął pod pachę i poniósł na szczyt skały, aby ich pouczyć. Kiedy ich już wyniósł na sam szczyt, ukazał im w dole przepaść i wodę płynącą. Wtedy zaczęli jęczeć, błagać, zaklinać i przysięgać na klęczkach, że jak długo będą żyli, nie będą ścigać Dobosza ni jego junaków, a i wszystkich innych będą odciągać od pościgu. Pozostali routarze, dźwigając się półprzytomni z fal Czeremoszu, z przerażeniem ujrzeli swych towarzyszy na szczycie, usłyszeli ich jęki. Wtedy towarzysz Dobosza, srogi i nieubłagalny Dżemyga, prosił, aby mu oddał Dobosz porwanych routarów, by mógł ich odpowiednio a delikatnie zrzucić ze skały, by im dokładnie kości połamać. Ale Dobosz, siedząc na skale i uśmiechając się, podarował życie routarom. Tylko im kazał — było — bardzo pośpiesznie uciekać w dół po skale. Więc uciekają w dół w przerażeniu, wśród głośnego śmiechu opryszków, routarze pokaleczyli się nieco. Lubowali się tym widowiskiem opryszki: „Oto ci raz! pańskie wojsko maszerować nauczone! Nie dogoniłbyś!“ A wtedy Dobosz i jego junacy, przy dźwięku fłojery i paląc z pistoletów, zaczęli tańczyć na szczycie, wywijając kozły nad przepaścią. Patrzyli z dołu routarze. Już już zdawało się, że któryś z opryszków runie w przepaść. Ale to byli przecież junacy Doboszowi!
Rozeszła się potem wieść o nadludzkiej sile i niesamowitej zręczności Dobosza i jego towarzyszy. I już nikt nigdy za nimi routy ani pogoni nie wysyłał. Nikt też nie chciał brać udziału w pościgu. Żadna straż bezpieczeństwa nawet nosa nie śmiała odtąd pokazać w góry.
A Dobosz wrócił na Kizią, tam zbierał hufce i przygotowywał wyprawy.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/235
Ta strona została skorygowana.