doczku taj hadoczku podaj nam! Jak do tej Bani, do Złotej się dostać? Jak dobyć to w moje ręce doboszowe?
Dziad słuchał i śmiejąc się i patrząc śmiałymi oczyma prosto w oczy Doboszowe, odgarniał białe włosy. Ale skrzywił się — nawet boleśnie — gdy usłyszał o zamiarach wyprawy na Złotą Banię, widząc jaki jeszcze młody i dziecinny ten sławny Dobosz. Że chce się porwać na to, co niemożliwe.
— Byłem ja — niebożątka! — w środku tam, w tej Bani, nie złotej a przeklętej! Aby ją czorci ogniem złocili! Przed rokami wielkimi i ledwo z życiem uszedłem. Prawdę ci, synku, powiadam szczerą: niejeden tam z naszych pod żebro hakiem zaczepiony skonał na tych murach. I może niejeden jeszcze jęczy, pierś rozdziera w tych lochach... I ty głowy młodej tam nie pchaj! Zarżną cię jak prosię wielkanocne. Czy to mało zamków, dworów, kas na świecie? Haj!
Dobosz był przygotowany na taką odpowiedź. Nie wiedział starzec widocznie, kim był Dobosz i dlaczego go nęci ta Złota Bania. Więc odpowiedział mocnemu dziadowi spokojnie:
— Dziadeczku! Mówię ci to! Haka takiego nie ma na świecie, co by czekał na mnie, na Dobosza. Ale jutro wolę już umrzeć, być posiekanym, ani dnia więcej nie przeżyć, gdybym miał nie być tam w Złotej Bani. Więc jeśli łaska twoja, poradź nam, dziadeczku. Powiedz, co pamiętasz, jak tam to wszystko wygląda, abyśmy wiedzieli.
Zadumał się dziad. Patrzył to na Dobosza, to na śmiałe i wesołe twarze junaków. Dużo takich nie widział w swym życiu.
— No, jak tyś taki, bratku, to co ja ci będę radził? Haj! Gadanie? Pusta to rzecz! Pójdę i ja z wami! Albo sławy wielkiej dożyć albo śmierci skosztować okrutnej tam, na tych murach piekielnych.
I westchnął jeszcze głęboko:
— Może tam Staśko nasz najwierniejszy towarzysz, taki jak ty szczery i śmiały, gdzieś w tych lochach strasznych domęczyć się nie może i śmierci wzywa. Pójdę! Jeno koni! Dobrych koni nam potrzeba! — zakrzyczał nagle stary, aż w lasach zahuczało.
Ledwie to rzekł, zaczął wzywać dziad swoje stada z połonin. Szedł wzdłuż ogrodzenia, potrząsał korytem pełnym ziarna, uderzał korytem o worinie i krzyczał potężnym głosem i donośnie: „Ściou! Ściou!“ Aż wszystkie lasy i połoniny napełniały się wołaniem i hukiem. A na to wołanie w odpowiedzi,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/241
Ta strona została skorygowana.