dobrą dolę biedakom! Opiekun to nasz, ojciec junacki prawdziwy! Nie ma większego świętego. I nie ma piękniejszego!
Zwycięzca cesarza gromowego, brodaty prorok Eliasz, strojny w płaszcze i zawoje chmurowe, przetaczając się na dudniących kłębach chmur, znakiem ognistym i słowem gromowym potwierdzał słowa doboszowe. Opryszki z wdzięcznością spoglądali za goniącymi chmurami.
Poszli więc dalej górami Polańskimi i w lasach bukowych na podgórzu węgierskim niedaleko Bani czekali w jarach, aż zbliży się dzień parady. Dobosz przypiął brodę, przebrał się za żebraka i poszli wraz ze starcem naprzód, kręcąc się tak koło zamku niby dwaj staruszkowie-biedaki czekający na jałmużnę. Starzec opisał mu dokładnie cały rozkład zamku i miasta.
To ci raz był zamek! Skała, kamień, żelazo i przepaście naokoło. Oczy się śmiały Doboszowi: O! taki to wystawić gdzieś na Czarnohorze! Już by go żadna pańska siła nie dostała! Ale my ten tu dostaniem. Ino że długo w nim pobyć — nie sposób... I snuli dokładnie plany napadu.
A gdy nadszedł dzień uroczystości, gdy miasteczko zaroiło się ludźmi, gdy spuszczono mosty i otworzono bramy, gdy zagrały surmy, gdy wjeżdżał strojny orszak weselny, wtedy Dobosz, Zmyjenskij, Rachowskij i Dżemyga samoczwart wtargnęli konno na most, paląc gęsto z pistoletów. Zatrzymali karocę, ciągnioną przez sześć koni, każdy z nich porwał którąś ze znaczniejszych osób: Dobosz księżniczkę, Zmyjenskij pana młodego, a inni innych. Przerzucili na swoje konie, prędko związali, równocześnie zrzucając z koni kogoś z ochrony orszaku i broniącej straży. Zmyjenskyj krzyczał aż dudniało, grożąc, że jeśli kto stawi najmniejszy opór, porwani zginą natychmiast. Dobosz pokazał swoją straszliwą siłę, siłę niedźwiedzia, a zręczność rysia. Po dwie osoby naraz ściągając z koni i rzucając na ziemię co przedniejszych rycerzy, dawał ich wiązać Dżemydze. Gdy strzelały doń pistolety, Dobosz uśmiechał się. I tylko ręką machał, jak gdyby muchy odpędzał. A gdy ktoś doń mierzył dłużej, popatrzył bystro, krzyknął krótko: „Najte! zostawcie!“ I pistolet wypadł z ręki strzelcowi. Widoczne było zaraz, że kule go się nie imają i że umie zamawiać strzelby. I dalej rwał naprzód, zasłaniał sobą towarzyszy. Taki to był Dobosz. A Dżemyga o posągowej postaci z chłodną niewzruszoną, okrutną twarzą, wiązał napadniętych. Mroził już samym spojrzeniem, zabić i połamać kości było dlań mimochodną
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/244
Ta strona została skorygowana.