zabawą. Ale Dobosz z powodu wesela dał dzisiaj hasło, że nie ma być ani jednego zabitego. Tak błyskawicznie, prędzej niż to rzec można, oczyścili główny most i przecwałowali w szalonym pędzie do bramy. A równocześnie na odgłos strzałów, ze wszystkich stron na mosty wlecieli czerwoni i jaskrawi opryszki na rozhukanych i rozszalałych koniach połonińskich, bez przerwy paląc ze strzelb i z pistoletów. Straszliwe zamieszanie i przerażenie zapanowało wśród napadniętych. Z powodu piorunowej szybkości ruchów i sprawności napadu nie mogli, a nawet nie starali się zdać sobie sprawy, jak wielka jest siła napastników. Część orszaku pańskiego na mieście zgromadzonego rozprysła się na wszystkie strony. Wszędzie latały konie bez jeźdźców. Dobosz wpadłszy na zamek kazał pozwodzić mosty. Część opryszków zostawił poza obrębem fortecy, by grabili i straszyli miasteczko. Stary Bojczuk osobiście zamknął bramy, schował klucze do torby i ustawił straże. Dobosz zaś, latając Chmurką Gromową po zamku, kazał wszystkim, kogo spotkał, padać plackiem na ziemię i wiążąc błyskawicznie oddawał ich pod straż oddziałowi Dżemygi. Do łkającej i mdlejącej księżniczki przemawiał grzecznie, łagodnie: „No cichaj, cichaj, dziecino, doneczko, gołąbko! Ja Dobosz, my wam nic złego nie zrobimy. Włos ci z głowy nie spadnie“.
Gdy już opanowali zamek i czuli się bezpieczni, kazał Dobosz ładować złoto w skórzanych worach na konie. Stary Zmyjenskij znał wszystko, wszystko wiedział i kierował wszystkim. Równocześnie nakazał Dobosz rozbić, roztrzaskać zamki i kraty, otworzyć ciężkie wieka od strasznych lochów podziemnych, gdzie męczyli się od wielu lat poprzykuwani do ziemi, zezwierzęceni niedolą piwnicznego więzienia, na wpół oślepli chłopi. Pośród nich był właśnie towarzysz Zmyjenskiego Staśko Maksymów Urszega. Żył jeszcze, lecz nie poznał nikogo, oszalały z nieruchomego siedzenia w kajdanach. Nie rozumiał, co się dzieje, i wtedy, gdy go rozkuto i wyprowadzono na wolę, nie rozumiał, gdy mu wskazano, że to Panowie, ot tu, powiązani leżą jak barany. Chrapliwie wyszarpywany z piersi piwnicznej, szedł głuchy płaczący ryk ludzki:
— Nie chcę i woli od panów — dola im na wieki przeklęta! Na wszystkie ich rody, na wszystkie nasiona.
— Patrz bracie, Staśko serdeczny, druhu najwierniejszy, oto tu Dobosz ten młody, nasz rodzony hetman wierchowiński. Wszystko to on sprawił. Cały lud jęczący rozkuwa. Haj! — wołał płacząc z radości Zmyjenskyj, obejmując Staśka.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/245
Ta strona została skorygowana.