Lice Staśka zasłonięte było brudnymi, zbitymi żółto-siwymi kudłami, postać tak schylona, iż ręce zwisały bezładnie tuż nad ziemią. Jęczał i charczał: „Nasze dzieło? Pany — hetmany — niech biją się między sobą; niech się wieszają — niech wątrobę wykąsują — wydziobują sobie...“ Patrzył błędnie na zasmuconego olbrzyma Zmyjenskiego nie rozumiejąc, że to stary druh przed nim stoi.
Lecz Dobosz kazał prędko rozkuwać dalszych więźniów. Potem ukazywał robotnikom i więźniom, jak mają złoto ładować w bordiuhach skórzanych na konie. I wyjmując z worków dukaty rozdawał je garściami więźniom i robotnikom i kazał prędko chować za pazuchę. Ci w podnieceniu, w przestrachu, niezupełnie sobie zdając sprawę z tego, co się dzieje, pośpiesznie wynosili ładunki ze złotem i juczyli konie według wskazówek Dobosza.
Staśko Urszega położył się jak pies na podwórzu i mrużył oczy, olśniony jasnością dnia. Więc Dobosz podszedł doń i w milczeniu ucałował mocno starą półtrupią rękę, sczerniałą jak ziemia. Jakby ojca rodzonego, jakby brata uśmierconego przez panów całował. Mrugał półoślepłymi oczyma, wpatrywał się w niego biedny Staśko, niegdyś junak o jasnych kędziorach, a dziś... I nie wiadomo, czy coś rozumiał. Nie wiadomo, czy i później kiedyś zrozumiał, że nadeszła godzina, że to sam Dobosz zwolnił go z pańskiej katowni.
Wkrótce wszystko było już gotowe do pochodu, czekali tylko hasła doboszowego.
Lecz Dobosz był zajęty szukaniem wymarzonych gołąbków brylantowych, o których wieść doszła aż na Czarnohorę. Mistrzowie słynni przygotowali je tutaj w Złotej Bani na podarki dla cesarza czy też dla papieża. Prowadzony przez obznajomionego ze wszystkim dziada, Dobosz odnalazł je w jakimś małym domku w obrębie twierdzy. Był szczęśliwy. Czegoś tak pięknego nie widział jeszcze w swoim życiu. Matowo-złote skrzydła gołębi, zrywające się do lotu, delikatnie wyróżniający się układ piór, a także piersi złotych ptaków usypane były brylantowym pyłem, naśladującym połysk piór. Dziób i oczy szlifowane z czarnych lub jasnych diamentów, oddawały po mistrzowsku rzeczywistość, a czyniły ją podobną do snu.
Młody Dobosz usiadł na krześle, zdjął wysoki kapelusz opryszkowski i zapatrzył się na gołębie te jak gdyby z niebios spadłe. Gdy patrzył tak, oczy stalowe przejaśniły się uśmiechem szczęścia i podziwu jak u dzieci. A dziadyga biały pa-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/246
Ta strona została skorygowana.