Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/256

Ta strona została skorygowana.

kiem śmiechliwym Dobosza oglądał go uważnie. Dobosz także go oglądał. Nos garbusa tak zakręcony był iż kukał aż do gęby ciekawie, a otwarta gęba śmiała się ku nosowi jak gdyby się radowała ze smacznego kąska. Jak gdyby poznawał Dobosza, ale jeszcze więcej nie chciał go poznać ni uznać. Zaskrzeczał:
— Ty kto taki?
— Dobosz — odpowiedział Dobosz.
Garbus otworzył usta jeszcze ciekawiej. Zaskrzeczał głośnym śmiechem.
— Dobosz tu, Dobosz tam, a nigdzie go nie ma.
Dobosz zapytał.
— Czemuż nie ma?
— Jakiż ślad twój człeczyno i gdzie? Tam cię wołają, tam cię szukają, tam cię potrzebują — Niby to — Chie! — garbus splunął.
Dobosz zniecierpliwił się.
— Pierwszy raz widzisz mnie, dziadu, a już urągasz. Za co?
— Pierwszy raz? Oczy już bolą. — Garbus zachichotał jak cap.
— Od czego bolą? — pytał Dobosz.
— Od twego biegania-zabiegania. Kto na cię świśnie, a w dodatku kadzidłem w oczy zadymi: „Jaśnie panie watażku, bądźcie łaskawi“ — już biegniesz. Wszędzie ciebie pełno. Zamiatacz do zamiatania najęty i nic.
Garbus otworzył usta szeroko, ślina z nich ciekła sama na łachmany. Dobosz roześmiał się, a garbus paplał dalej.
— Kto przyjdzie, ogonem machnie to i ty zaraz zamachasz. Taki to Dobosz.
Dobosz milczał, garbus przyglądał mu się uważnie. Przemówił twardo.
— Znam takiego, co by ci dał, ho-ho! Nie jakąś tam Chmurkę Gromową, ale tak — abyś na prądach latał i tu i tam, na karki spadał, wiedział wszystko a trzymał w garści. Obiecałeś biedakom —
Dobosz natężył słuch niespokojnie.
— Cóż obiecałem?
— Otworzyć wielki świat, a komuż otworzysz?
— To jak? — pytał Dobosz.
Garbus znów zachichotał po koźlemu.
— Abyś mógł otworzyć, trzeba aby biedacy byli.
Dobosz zaśmiał się.