Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/257

Ta strona została skorygowana.

— A czyż za mało biedaków?
Garbus wysoko podniósł palec wskazujący, machał nim raz po raz jakby rozkazywał. Rozładował się bez udzierżku.
— Za mało! Biegaj sobie tak dalej, naobiecuj co się wlezie. Niech naprzód rozmnożą się jak jesienne pchły w kolibie! Aż zaczernieje wokół wygasłego popiołu. A potem taka próba: wyparz chmurą czarną, dymem jałowcowym — głód! którzy przetrzymają, pobiegną za tobą. Ho-ho! Otworzysz świat. — Garbus chichotał jak cap.
Dobosz żachnął się gniewnie.
— Tfu! Sczeźnij czorcie! Cóżeś ty za jeden?
— Taki sam jak ty, tylko świadomy.
— Czegóż świadomy?
Garbus krzywił się w uśmiechu, splunął mocniej raz i drugi, potem ślina sama ciągnęła mu się powoli na łachmany. Powierzył cicho.
— Powiedz tylko jedno słowo, a hulać będziesz na koniach chmurowych, nie na pańskiej szkapie. Wtedy zobaczysz —
Dobosz nie odpowiedział, skinął na Iwanka. Iwanko zbliżył się z ubraniem do garbusa, a tamten splunął.
— Trzymajcie sobie i dajcie takim, co wam za szmatki wymodlą odpuszczenie grzechów i niebo na zakąskę. Chie! — Stukając klabuczką tak garbatą jak on sam, bez pożegnania odszedł w górę ku Kryntej. Dobosz patrzył w ślad za nim podejrzliwie. Zapytał Iwanka.
— Co to za jeden?
Iwanko pociągnął silnie nosem.
— Zapach biedacki, ale zakwaszony na sprzedaż jak ogórki.
— To chyba czort? — upewniał się Dobosz.
— Nie — biedził się Iwanko — to ochotnik, aby za biedę swoją czorta na tron posadzić.
Zjeżdżali ku wsiom, widzieli z daleka dachy chat. Dobosz zadumał się, mówił cicho.
— Rodzice moi nie żyją, a szukam ich: gdzież oni? Co wspomnę, przed oczyma stają mi biedacy. To moja rodzina.
Iwanko nie odzywał się, a Dobosz mówił dalej.
— Wiatr wieje, ale kto wie jak sieje. Panów przepędziliśmy, pańszczyzna się nie zgłasza, a u biedaków nic się nie zmieniło.
Iwanko pomrukiwał.
— To prawda. A będzie gorzej jeszcze. Bo zarobków znikąd nie widać.