Iwanko kiwał smętnie głową.
— Czortu nigdy nie nastarczysz.
Dobosz nie odpowiadał już, zawrócił konia ku Czarnohorom, a Iwanko za nim. Zabrali stamtąd tych, co nie opuszczali Dobosza, jaką dziesiątkę towarzyszy i ruszyli konno ku dołom. Zjawili się niespodzianie za Prutem i dalejże zganiać z dworów żywe bogactwo, chudobę aby ją rozdzielić między biedaków. Od razu było z tym kłopotów aż do śmiechu. Tak jakby Dobosz i towarzysze zmienili się z opryszków w kupców i zgońców bydła, takich co pędzą je na jarmarki i do rzeźni. Junacy naprzód śmiali się, potem klęli, wreszcie posmutnieli, bo nie dla miast i dla targów wyszukali Dobosza i przysięgali mu, tylko dla lasu. Także Dobosz znudził się prędko, tym niecierpliwiej poganiał i przyspieszał aby pozbyć się kłopotów. Kłopoty nie malały. Chociaż panów za Prutem nie zastali w dworach — bo ostali się chyba tylko w którymś z warownych, który by trzeba długo zdobywać — i na opór nie natrafili, przecież słudzy pańscy nie tylko niechętnie wydawali bydło, pomrukiwali, a w końcu szemrali. Po gospodarsku narzekali, że chudoba wyrwana ze swojej dziedziny zmarnieje rychło, bo to po tatarsku, po pogańsku tak pędzić ją przed siebie, bez serca. I sama chudoba wiedziała od razu, że pędzą ją daleko od domu ludzie obcy, twardzi co nie szczędzą bata, a wcale nie troszczą się o to czy żywocina spragniona, zgłodniała albo smutna. Porykiwały żałośnie bydlęta, naprzód po jednym, potem rozdzierały się skargą, całym stadem wzywając pomocy, wyzwolenia. Nie tylko słudzy pańscy, także sąsiedzi, sami chłopi, przeklinali Dobosza i opryszków. Sprzeciwić się nie śmieli, ale pierwszy raz zamiast błogosławieństw doszły do uszu Dobosza przekleństwa. I Dobosz, niedawny pasterz, nie dziwił się wcale. Sam martwił się krzywdą chudoby. Pocieszał się wszakże, że to tymczasem, bo rychło patrzeć rozdzielą całe żywe bogactwo, biednych już nie będzie, a ci co dostaną chudobę, będą ją piastować czulej niż rodzone dzieci.
Tymczasem co prędzej popędzali drogami krowy z cielętami, owce z jagniętami a także woły, konie i źrebięta. Po wsiach przez które pędzili stado, wieśniacy żałośnie spoglądali, czasem załamywali ręce w milczeniu. Gdy Dobosz dopytywał o biedaków, nikt nie przyznawał się, bo z opryszkiem, takim co chudobę męczy i marnuje, nikt ani jeden, nie chciał mieć sprawy. Wsie ówczesne, jeszcze bardziej niż dziś, roz-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/259
Ta strona została skorygowana.