dynie dla wełny i dla bryndzy, wiele razy z dołu w górę i z góry w dół mozolił nogi końskie czy swoje. Powiadają przecie: „nie dla bryndzy bryndza, nie dla wełny wełna, ani pieniądz nie dla pieniądza“. Od dawna bowiem osiedla na Wierchowinie odosobnione jak wysepki w puszczy, choć poddane temu odosobnieniu, tak jakoś napięte są tuhą-tęsknotą do samego ludzkiego obcowania, jak naciągnięta do strzału cięciwa. Łączą je właściwie tylko płaje, szlaki dalekobieżne, niepozorne, lecz trwałe, co prawda dla wozów i kół nieprzydatne, lecz dla jazdy konnej dogodne. Te płaje ukryte, to kościec społeczeństwa i mapa dawności. Ale to wiedzcie, krajanie, i opowiedzcie w świecie wynalazcom, że na płajach tych taka tęsknota zatula oczy i nagle je otwiera, że widać od razu na zakręcie nie tylko tych ludzi, do których zajdzie się w ciągu dnia, ale i tych, którzy są całkiem daleko. Cóż dziwnego, że jeden z junaków starowieku, złotokędziorny pan watażko Dmytro z płaju pod Kremenystym na Hołowach, dojrzał starego cesarza chrześcijańskiego, który tak troskał się o nasz lud. A tamtemu drugiemu, staremu kudłaczowi, co się zwał Andrijko, z płaju na Dancerskim, poprzez skały otworzyła się od razu droga do Rzymu — tam gdzie pępek ziemi — a na jej końcu zaświecił bielutką głowiną główny chrześcijanin, sam papa-rymski, dziadek najmilszy, co wciąż dostępu do nieba pilnuje. Ach, na tych płajach tak samotnie, cicho, aż głucho pustynnie, że napada z lotu — jak na jagnię sęp, co zalatuje do nas z Siedmiogrodu, czarny z żałobnymi wisiorkami u lotek — taka sama tęsknota, co zaraz porywa i niesie wszystkie życzenia, co zaledwie kwilą. I zaraz zjawi się nie tylko papa-rymski i cesarz chrześcijański, to już łatwizna, ale ci wszyscy, których na żadnych płajach ziemskich nie spotkacie. Kości ich gdzieś nad Amurem albo w Alpach włoskich, w Londynie albo w Nowym Jorku, a te osoby same nie gdzie indziej, lecz po naszych płajach właśnie się przechadzają. Dawność obecna cieleśnie na płajach dniem, a nocą jeszcze bardziej. To nie przywidzenie żadne, i dawność, to nie przeszłość. Bo tak już jest, że im dawniejszy płaj, im więcej pokoleń po nim dreptało — lasem czy grzbietem, brzegiem czy stokiem, w opłotkach czy połoniną — tym pewniejszy, bo tak wydrążony a gładki, że nawet w noc ciemną nie wypuści człowieka ani konia. Ośrodki gazdowskie bywają zresztą samowystarczalne, a choć odległe, nawet zawiane — nie śniegiem koniecznie, lecz samą dalą, puszczą, a także gdzieś wysoko mgła-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.