siane były po pagórkach i zakątach, chaty nie stały w rzędach. Dobosz umyślił, że najsprawniej będzie rozdzielić bydło w niedzielę lub święto kiedy ludzie zbierają się wokół cerkwi. Tak doszli do Rożnowa na Podgórzu, akuratnie w święto pod cerkiew z okrągłymi kopułami, co stoi tam jak dorodna a zawsze młoda gazdynia, a wokół jej łona i piersi okrągłych pokolenia całe sypią się jak dzieci. I tam Dobosz nakazał obwieścić aby sami biedacy stanęli w rzędzie na to, aby mógł rozdzielać bez trudu a sprawiedliwie. Biedacy wstydzili się, czy to że nie chcieli się chwalić swoją biedą, czy też że nieswojo im było na oczach wszystkich zabierać nieswoją chudobę. Wszyscy jednak, biedni czy bogatsi, poznając że chudoba już zgoniona i zamartwiona, żałowali ją szczerze i głośno: „Biedaczęta, sieroty na obczyźnie, męczą się, tęsknią do swoich kątów! To ci dola.“ Nawet tacy chciwcy spośród wiejskich bogaczy, co spoglądali na chudobę łakomie, nie odważyli się stanąć w rzędzie dla rozdziału, bo i im wypadało razem z innymi żałować chudoby. Nadaremnie towarzysze Doboszowi i sam Dobosz wykrzykiwali jak Żydzi na targu w Kutach: „Żywe bogactwo, bierzcie ludzie, dzielcie sprawiedliwie!“ Żydom uwierzyliby, bo wykrzykują także cenę, a opryszkom nie. Wreszcie Dobosz zniecierpliwił się, kazał porzucić stado na dziedzińcu cerkiewnym: „niech zabiera kto chce, albo niech się udławi.“
Zaledwie opryszki odalili się, ten i ów spod cerkwi, niekoniecznie biedny, zaciekawił się chudobą. Z początku żałował, a potem nieznacznie zaczął chwytać krowy i cielęta, a inny już prędko popędził przed siebie owce. I zaraz jeden przez drugiego przyskakiwali inni, już nie tak wstydliwie: „ja biedny, to niesprawiedliwie, mam jedną krowę a ty cztery. Oddaj, to mnie należne!“ A tamten w złości: „ja mam więcej dzieci, i paszy więcej, chudoba zabiedzona, nieszczęsna, czymże ją będziesz karmił?“
Zaczęli się szarpać, wyrywali sobie bydło, poszturkiwali się, wykrzykiwali obelżywie, choć to pod cerkwią, aż stary ksiądz choć nieco głuchy dosłyszał hałas. Wyszedł na podwórze, upominał, zawstydzał. Usprawiedliwiali się rzetelnie, że całkiem niewinni, bo to wszystko opryszki narobili, przypędzili takie bogactwo aby między ludem chrześcijańskim posiać kłótnie i zamieszanie. Ksiądz widząc tak dobrą wolę, choć na podwórzu rozpędził się z kazaniem, nakazując aby natychmiast oddać prawnym właścicielom, inaczej to udział w kradzieży prze-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/260
Ta strona została skorygowana.