Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

to kradzież jawna. I wówczas ludzie jak jeden też rozpędzili się do księdza: „Jeśli łaska księdza jegomości, niech poszuka tych prawnych. I niech sam do nich popędzi stado, nie bronimy dobrodziejowi.“
Stanęło na tym co nakazał ataman gminny, aby zapędzić chudobę do gminy, a stamtąd co dnia kto inny odbierał ją sobie dla użytku. Ciągali bydło tu i tam, krowy doili do ostatniej kropli, nierzadko zajeżdżali konie do utraty tchu. Przypominali sobie jeden po drugim, że czas najwyższy zwieźć drzewo przed zimą, zaprzęgali woły, przeładowywali wozy, A karmić? Jak który, co prawda ten i ów według sumienia, a inni? Gdzież to jest sumienie dla nieswojej krowy, gdy użytek słabiutki, tylko na jeden dzień? Niechaj inni karmią! Po jakimś czasie każdy widział, że chudoba zmarniała, a choć dworska, niepodobna całkiem do własnej wiejskiej. Gminne pastwisko było obskubane, bydlątka ciągały się od kępki do kępki, od trawki do trawki, więcej polegiwały niż ruszały się. Lecz i Rożnowcy byli ludźmi, wzdychali często: „niech Bóg broni od sprawiedliwego rozdziału.“ Wreszcie ataman gminy rozzłościł się i popędził całą chudobę na swoje pastwisko. I zaraz jedni pobiegli na skargę do pana starosty w Kołomyi, a inni w góry do Dobosza.
Nie mogli go znaleźć, bo Dobosz rozumiejąc jak ludzie żałują chudobę osieroconą i uznając to, szukał zdobyczy gdzie indziej. Pognał wraz z towarzyszami aż pod Suliguł na stary szlak, gdzie kupcy nadal pędzili zakupione stada z Kut aż na Węgry. Zasiedli tam na nich w tym pustkowiu, czekali cierpliwie, doczekali się nareszcie, bez kłopotu przepędzili strzałami kupców i ich służbę, wyzwolili chudobę z niewoli kupieckiej i od rzeźni, bo były to same woły tuczone na pieczeń. I zaraz wierchami popędzili je aż pod Sokołówkę. Poczekali tam, odpoczywając na górze w lesie kilka dni aż do niedzieli.
Pieczeniaste woły były międzynarodowe. Ni wędrowne targi ani tłumy ludzi ich nie straszyły, za żadnym kątem, stajnią ani pastwiskiem nie tęskniły, ani z tego nie marniały, jednak od kilku dni karmione tylko trawą zwyczajną choć i górską, posmutniały jakoś. Bo któż nie wie, że pańska i miejska pieczeń to sakrament i dla tego pieczystego sakramentu hoduje się woły już od dwu pokoleń, zakąskami, napitkami, słowem przysmakami, im bliżej targu i rzeźni, tym delorniej. Schudły nawet odrobinę, a przecież ruszały się godnie, jak przystoi wielkiej procesji utuczonej, co kroczy w paradzie z targu na