targ, aby kupców za oczy chwycić. Gdy opryszki wypędzili stado z gór na gościniec, od tej potęgi wołów chmura kurzu buchnęła ku cerkwi. A w chmurze co? Woły jasno-srebrne stąpają postawnie, jak gdyby Słoneczko swoje dzieci na paszę wypędziło. Poznali je Sokołowcy, przywitali jak dobry znak: „Witajcie woły pieczeniaste, uciecho oczu!“ Gdy dowiedzieli się, że to nie tylko dla oczu, uwinęli się i przyjęli Dobosza chlebem-solą i okrzykami z pełnej piersi: „Sława watażku darunkowy! Pieczeni rozdawco!“ Bez żadnego zakłopotania przyjęli podarek jakby tylko na to czekali. Smutku wolego nie dostrzegli, cmokali i klepali woły, choć dla tych pieczeniastych takie pieszczoty na nic.
Rzecz w tym, że zbliżał się letni chram, wielkie doroczne święto Sokołówki, na które mieli przybyć goście z dwu powiatów. Zatem przy sprawiedliwym rozdziele mało kto wybrał sobie tego i owego wołu dla jarzma, dzielili je przeważnie na pieczeń chramową, bo też pieczeń to była, jakby z nieba spadła. Docenili Dobosza, polubili go szczerze, że w czas zgaduje co ludowi potrzeba. Poznali, że to co panowie głosili przeciw Doboszowi to łgarstwa ciężkie jak młyńskie kamienie. A nawet co księża sypali z ambon, to jakby kamienie zemleł zamiast ziarna. Bo całkiem widoczne, że Dobosz nie wywraca świata, przeciwnie, po chrześcijańsku naprawia, bo daruje i zabawy świąteczne urządza na chwałę Bożą, w najważniejsze święto roku. Któż widział kiedy taki chram na Sokołówce?! Bowiem mieszkańcy chcąc się pokazać, nie tylko dołożyli swoich zapasów, bryndzy, sera, huślanki, jeszcze wykosztowali się jak mogli. Pospiesznie posłali do Kosowa konie, nakupili i nawieźli kilka terhów wódki, chleba i ogórków. Tych sławnych, co do tańca rzeźwią, a po wódce trzeźwią, z których zasłynął Kosów. A gdyby nie tak już sławny, nazwać by go trza Ogórkowem.
Już zabawiali się po nabożeństwie zaczynając tańce od podwórza cerkiewnego, potem tańcząc uliczkami i płajami od chaty do chaty, a muzyka wszędzie szła za nimi, gdy przybiegli ludzie z Rożnowa na skargę do Dobosza. Rozeźleni i pokłóceni, tu garstka tam garstka, szeptali jedni przeciw drugim, a wszyscy jednym głosem przeciw atamanowi gminy za to, że zabrał chudobę. I przeciw staremu księdzu także, że publiczył bezwstydnie, a podział sprawiedliwy nazwał jawną kradzieżą. Popsuli zabawę, bo Dobosz rozgniewany nie na żarty, już chciał galopować do Rożnowa. Na szczęście było
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/262
Ta strona została skorygowana.