w zgodzie dzielili się między sobą czy zarobkiem czy udojem, a wójt pilnował i rozsądzał sprawiedliwie.
Wieść o tym poszła szeroko po gminach i jedna za drugą głowiły się nad tym, jak skorzystać z Dobosza. Mówiąc raz, że trzeba mu przyjść z pomocą, aby naprawił świat, bo Dobosz to złoto, złotszy niż najlepszy pan z tych najdurniejszych, co książki wciąż czytają, a potem wygadują z gorączki tak samo jak Dobosz. Innym razem mówiono, że Pan Bóg ustanowił po to statecznych ludzi, aby korzystali z rozbójników co się da. Dobosz sam najpóźniej dowiadywał się o zmowach i chytrościach. Przypadek otworzył mu oczy. Spotkał na gościńcu gazdę w Krzyworówni, co choć ubrany chramowo przedstawił mu się, że jest biedakiem. I pytał Dobosza jak on to chce, czy wszyscy mają się stać bogaczami. Dobosz odparł z miejsca: „wcale nie, tylko aby każdy miał dość jak Bóg przykazał.“ Gazda ucieszył się: „To mi się podoba, ja także nie chcę być bogaczem, tylko chcę mieć dość.“ „A ileż to dość?“ — pytał Dobosz. „Jedną krowę, a potem zobaczymy. A nie zapomnijcie o mnie, jasny panie watażku.“ Dobosz posłał mu krowę i nie zapomniał o nim. Po pewnym czasie przyszedł sam i zapytał: „Czy masz dość?“ Gazda zakłopotał się: „Nie, podkarmiliśmy się trochę, dzieci i ja, kiszki nam się rozkręciły, no i z tego carynkę wyrobiliśmy z lasu. Siana sporo, ale bieda, że zmarnuje się, no i roli wyrobiliśmy sobie dość, ale bez nawozu wyjałowi się. Potrzeba mi, tak tymczasem, jakie trzy krowy jeszcze.“ Dobosz zaczynał rozumieć, że im kto ma więcej, tym dalej od tego aby mieć dość. Ale on sam miał już dość, omijał wsie. Utwierdził się, że jest człowiekiem lasowym nie wiejskim. I inni towarzysze mieli dość. Wrócili na Czarnohorę zmęczeni, zbiegani i znudzeni. Siedzieli na Kiedrowatej połoninie w zakrytej skałami fortecy. Iwanko Rachowskij tłumaczył i pocieszał.
— Czyż nie widzicie, że tylko tacy jak my mają dość, bo nasze bogactwo nigdy się nie wyczerpie, a tamci wiejscy nie naszego pragną lecz przeciwnego?
— Któreż to nasze bogactwo — pytał Dobosz — złoto w skałach, czy w kasach u bogaczy?
Iwanko uśmiechał się chytrze.
— Nie, panie watażku, nasze bogactwo najzłotsze — to czas. To nasze komory nieprzebrane! Podział sprawiedliwy, innym roboty-kłopoty, a nam czas.
Dobosz uśmiechał się wesoło.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/265
Ta strona została skorygowana.