Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/269

Ta strona została skorygowana.

przechwalać przeciw Doboszowi“. I dobre to powiedzenie. Bo nasi rodacy z gór mistrzami są w groźnych przechwałkach i pogróżkach i to takich, których nie myślą spełnić. Ale i to prawda, że do dziś są — podobnie jak Dobosz — chłopięco drażliwi, zapalni i zadzierzyści. Lada nikłe, rzec można, głupie słowo wprawia ich w szał. Dlatego też nieraz te przymówki i niewinne naprawdę przechwałki kończą się bardzo smutno. Nie darmo wierzył Dobosz, że dobre słowo jest nasieniem zbawiennym, a słowo złe posiewem smoczym, straszliwym. W przechwałkach dumnego i niezależnego gazdy widział zdradę. Nie myślał żartować. Wściekłość gniewu szarpała go i wstrząsała mu wnętrzności. Krew mu uderzyła do głowy, gdy mu powtórzono słowa Diduszki. We łbie mu tak dudniło i dzwoniło, że ogłuchł na czas jakiś. Rozpacz wściekłości nie znajdującej ujścia ściskała mu tchawicę, zapierała oddech. We śnie podrzucało nim, krzyczał i zrywał się. Krew w nim warzyła się, z jadem jakimś zmieszana. Tak ogarnięty płomieniem i duszącym dymem złości przyszedł w biały dzień do Diduszki na samo święto wiosenne Jurija. Osiedle Krasnojyla już w owe czasy nie było bezludne. Oprócz zagospodarowanych już osadników sam Diduszko miał przeszło trzydzieści sług. Dobosz zaś przyszedł tylko z kilkoma opryszkami. Kazał zawołać do siebie Diduszkę z dalekich łąk, gdzie Diduszko był przy chudobie. Gospodarstwo było tak przestronne, iż trudno było odszukać gazdę. Gdy wreszcie jeden z opryszków przyprowadził go do Dobosza, ten, chociaż furia spętana zaledwie pozwalała mu mówić, rzekł do Diduszki z uprzejmym naśmiewaniem: — Przyszedłem Panie Didu stawić ci się, byś mógł twych Panów ulubionych obdarować złotem, gdy nam sera żałujesz! Masz Dobosza! — Diduszko zmiarkował, że to jego ostatnia chwila. Stał spokojnie i godnie. Nic nie mówił, nawet nie spojrzał na Dobosza. Wtedy Dobosz jednym uderzeniem topora zabił go na miejscu. A młodego syna jego przywiązał do trupa. I podnosząc w górę jedną ręką ich obu tak związanych wołał: — Ot tak wiąże Dobosz.
Jak rażeni gromem stali słudzy i rodzina Diduszki. Wściekłość i burza gniewu w Doboszu przedarła wszystkie tamy. Nie wiadomo dlaczego (może mu się wydało, że nie dość szybko odpowiadają na pytania) — uderzył Diduszkowego młynarza i jednego z najmitów Diduszkowych tak mocno, że popadali na ziemię. Ledwie się mogli podnieść. Nie pomyślał, że to ludzie biedni, że mu się zupełnie nie sprzeciwiali.