Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/282

Ta strona została skorygowana.

czona jest od stworzenia świata zalatuje wyrokiem ostatecznym, to znaczy skazaniem, szubienicą, toporem, łamaniem kołem. Tak iż do tego wcale nie potrzeba być rozbójnikiem. I takie wytłumaczenie niepotrzebne. On albo ona, to była trwoga sama, nie trwoga z powodu czegoś. Dzwon nie ten czy ów, lecz dzwon ostateczny.
Dobosz warknął jak zwierz zagrożony, „zmierzyć się z nią!“ Ale oczy były zimne, nieprzeniknione. Dobosz szarpał się: „Ależ to kobieta tylko, skoczyć, objąć, rozpalić, rozbroić z wyroku!“
Lecz niezwłocznie głos księżniczki przypłynął łaskawy, choć z daleka bliski bardzo, dawno znany, swój.
Ale co mówi? Czy można zrozumieć? Siostra zapytała brata czy już opowiedział Doboszowi, o co im chodzi. Brat w zakłopotaniu zaprzeczył. Siostra spojrzała z cichym wyrzutem: „Dlaczegóż?“ Brat usprawiedliwiał się: „To by trzeba napisać, wyłożyć, uzasadnić. Cały traktat i kontrakt, z powołaniem się na — — i na — (Dobosz nie mógł wyłowić tych słów), a nasz przyjaciel Dobosz czyta czasem, tak, czyta Pismo święte, ale tego czytać nie będzie“. Otworzono szerokie wejście do namiotu, księżniczka weszła pierwsza, a książę razem z Doboszem ujmując go pod ramię. I zaraz zasunięto kotarę wejściową. Zostali sami we trójkę. Nie sami. W środku namiotu na stosie poduszek leżał bochen chleba podolskiego ogromny a jasny jak słońce. Dobosz skłonił się głęboko chlebowi. Naokoło stały, jakby krzesła przygotowane, stosy poduszek okrągłych to niebieskich to złotych po trzy na stosie. Nie usiedli, czekali. Niedługo dały się słyszeć na trawie powolne kroki. Trzej w kapturach wprowadzili kogoś, co był w kapturze purpurowym, szczególnie wysoki i tęgi. Skłonili mu się w pas i odeszli. Zakapturzony zanim zdjął kaptur zwrócił się ku siostrze i ku bratu. Oboje skłonili mu się w pas, po czym książę pospiesznie zdjął kaptur z głowy gościa i przykląkł przed nim na jedno kolano. Wysoki gość spod kaptura był otyły, o pulchnym białym obliczu, z długą, sztucznie wykędzierzawioną czupryną, co spadała ku ramionom na błyszczący półpancerz. Patrzył na Dobosza łaskawie, zachęcająco jak taki, co nigdy w życiu nie zaznał strachu ni najmniejszego lęku. Dobosz, co znał niejedną trwogę, a umiał pętać najdzikszą trwogę jak konia oszalałego, na to właśnie miał szczególne oko. Takiego nie widział jeszcze. „Skąd się bierze taki?“ Nie wiedząc co począć, stał nadal wyprostowany jak