oczy jej pozimniały, Dobosz milczał, potem zaśmiał się i mówił.
— Ach, od niego zaczęła się już dola. Nazbierałem wonczas w uszy krzyków, holukań, przekleństw. Jeszcze teraz wypryskują z uszu jak woda po nurkowaniu. Na głowę nazbierałem kijów, pałek, drągów. Dziury i guzy zbudziły mą dolę, trzymają się mnie wiernie, abym nie zapomniał. Gdzież je podzieję? Zaprzeczyć to zawrócić z doli. Niewiernie i niewdzięcznie.
— Nie przeczyć, nie sprzeniewierzać się — mówiła księżniczka gorąco — tylko skoczyć na lotny szlak. Są takie chęci w człowieku lekkie i lotne w ciemności ukryte, a przecie wzorzyste jak nocne motyle i wy je znacie. Kiedy człowiek niczego nie pragnie, tylko darować co ma, a mieć po to tylko, aby darować.
Księżniczka zamilkła, a Dobosz czuł, że odlatuje odeń zbyt lekko jak te motyle. Niby to głowa blisko, niby to grzeją słowa, a oczy przejrzyste patrzą zbyt daleko od niego. Czy zimne?
Odpowiedział.
— Wyłóżcie mi to po prostu jakby na stół. Jakże wy to chcecie? Abym za pazuchą chytrze trzymał do wymiany zapasową dolę, zapasowe szczęście i jakiś inny, zapasowy stan? I może jeszcze co? Drugą, zapasową śmierć? Na nic to wszystko! Bez groźby ciągłej jeśli nie będę miał wszystkich przeciw sobie, bez czuwania, ma dola klapnie jak przekłuty pęcherz.
Księżniczka podchwyciła żywo.
— Czuwanie, tak, właśnie dlatego najjaśniejszy pan pytał was o morze. Tam da wam nieustanną groźbę i nieustanne czuwanie. I dlatego da wam w posagu jak synowi: korabie, artylerię, pieniądze. Wszystko dla czuwania.
Dobosz odpowiedział niechętnie.
— Na pieniądzach czort siedzi, to pewne. Korabie raz tylko widziałem we śnie, a artylerii tyle, kiedy podpalałem w Kosmaczu stok cuchnący ropą a kamienie zeń wybuchały. Ale to wiem: i temu czort oręduje. Jeśli na morza się puszczę, to sam, kiedy zadzwonią mi stamtąd.
Oczy księżniczki otworzyły się nadmiernie, nie zimne wcale tylko najsmutniejsze. Smutek rozszerzał je tak, jakby miał je rozedrzeć. Z ust jej wydarł się szept przejmujący chłodem. Westchnienie z jaru czarnohorskiego co kończy się cichym jękiem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/291
Ta strona została skorygowana.