się książęce. I z tego zaprzyjaźnili się. Polowali razem, hasali konno po połoninach, pobratymowali i bawili się. W końcu książę zaprosił Dobosza na zamek w Stanisławowie, tuż pod bokiem smolaków, tych, co mieli ścigać opryszków, i pod bokiem Sekwestru, ich komendy. Siostra księcia usłyszała o tym. Zadumała się, zechciała poznać Dobosza. I zaraz z tego wszystkiego jak zawsze: jak tylko panowie się czymś zaciekawią, i czortowie się ciekawią. Między panami potoczy się moda jakaś, to i między czortami moda jak echo się rozkołysze.
I co się stało wówczas? Gdy najstarszy ich watażko, główny czort, syn samego króla Archijudy zwąchał, że coś się dzieje między panami a Doboszem — bo jedni, ci głupi, polują na Dobosza, a drudzy, ci mądrzejsi, książkowi, razem z nim polują — dał znak, że trzeba złapać Dobosza na państwo, zwabić na grzeczność i rycerskość, aby opuścił biedaków.
Nie wiadomo, kiedy ożenił się Dobosz. Widać, mimochodem jakoś, jak człowiek lasowy. Powiadano, że baby go wyswatały, a raczej dogadywały mu tak, że to jakoś nie honor dla watażka wianek sierocie zabierać, że trzeba pokryć grzech. Ale Dobosz dobrze wiedział, że baby na honorze się nie znają. Ożenił się z grzeczności, na to, by tej dziewczynie nie było smutno na świecie. Jednak i tak ciągle była sama. Bo czasem tylko, niezbyt często, zachodził Dobosz do żony, która mieszkała w Jasieniu węgierskim.
Nudziło mu się siedzieć bezczynnie w Jasieniu, choć zawsze chadzał z Iwankiem Rachowskim. Prędko wracał ku wierchom.
Raz właśnie był w Jasieniu u żony. Siedzieli sobie w chacie z Iwankiem i gwarzyli. A tu wieczór przyszedł i Dobosz z nudów chciał iść spać wcześnie. Wtem usłyszał pukanie do drzwi, tak jakby kot pazurem poskrobał. Dobosz zdumiony, że nie było słychać niczyich kroków, odsunął zasuwę okienną i wyjrzał na dwór. Przed chatą stał pański lokaj w długiej, czarnej, obcisłej kaftance ogoniastej, niżej zaś chaty na drodze czekała wielka kareta w czwórkę koni zaprzęgnięta. Widać było, że woźnica z trudnością wstrzymywał konie.
Dobosz wyszedł z bardką, szarpnął drzwi, otworzył je szeroko. Zapytał lokaja ostro:
— Czego chcesz?
Uśmiechając się obleśnie, uniżenie zdejmując z głowy cylinder i powoli schylając w niskim ukłonie czarny, wylizany
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/294
Ta strona została skorygowana.