— Cóż to za światło kręci się tam?
Odpowiada lokaj z uniżonym uśmiechem, lecz jakby porozumiewawczo mrugając okiem:
— To zamek Pana Wojewody, Jaśnie Wielmożny Panie Hetmanie. Światła i ognie sztuczne — wszystko na cześć gości!
Doboszowi wydaje się dziwne, że jadą niedługo, może godzinkę jaką, a tu w pobliżu taki potężny zamek, jakiego nie widział, ani nawet nigdy o nim nie słyszał.
Znów pyta Dobosz:
— Ej ty czarny, słuchaj! Jak się ten zamek nazywa?
— Czarna Słoboda, Jaśnie Panie Hetmanie!
Dobosz nie słyszał o takim zamku „Czarna Słoboda“, ha, może i tak. Panowie węgierscy poprzekręcali nazwy ludzkie. Jak wszystko u nich, na wywrót. Ale taki był uniżony ten lokaisko czarny, że wstręt było nań patrzeć, i Dobosz już o nic więcej nie pytał. Pouczyłby go po czarnohorsku Dobosz, to by mu ten uśmiech spleśniały migiem spełzł z twarzy. Ale skoro jadą do Wojewody w to lokajskie gazdostwo, to niech go!
Za chwilę przyjechali bliżej.
Ogromne ułogi z czerwonego kamienia, jakby śniegiem przyprószone, wiodły ku zamkowi. Kareta objeżdżała nimi, sunąc gładką drogą wykutą w tej skale czerwonej. Światła zamkowe nie migały już, nie wirowały. Odbijały się spokojnie w toni jeziorka. Pałac otaczały wielkie ciemne, skupione w sobie drzewa, tak wygięte na bok od ścian, jakby gdzieś chciały uciekać. Na dziedzińcach zamkowych wybłyskiwały sztuczne ognie.
Z daleka już grały rogi, a gdy Dobosz wysiadł z kolasy, huczna kapela janczarska zagrała na powitanie.
Wszedł Dobosz potężny, rosły, szeroki, a wszystkie podwoje otwierały się na oścież.
Przyjęto go z wielką paradą, ale zbyt uniżenie. Zewsząd wychodzili czarni kusi lokaje w kapotach ogoniastych, a za nimi w białych i srebrnych żupanach i zbrojach rycerze i panowie.
Doboszowi zamek ten nie przypadł do smaku. To nie wojacki zamek, a jakiś próżniacki, ale może do hucznej zabawy taki potrzebny. Jedno zdziwiło Dobosza od razu. Z wielkich jasnych sal nie było słuchać hałasu zabaw ani nawet gwaru rozmów. Wszyscy goście balowi stali milcząc, kłaniali się z daleka w milczeniu. Jeden tylko główny lokaj — ten który przyjechał z Doboszem — uwijał się, kręcił się, migał i prze-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/296
Ta strona została skorygowana.