latywał przez wszystkie sale, zacierał ręce, gładził się po biodrach, obciągał ogoniastą kapotę, a kłaniając się i uśmiechając, i wciąż mrugając jednym okiem porozumiewawczo, ciągle był na usługi gości. Wszędzie wszystkiego pilnował i doglądał, a goście pańscy wciąż nań patrzyli.
Powiada Dobosz do Iwanka:
— Iwanku, zasłoń mnie od tej maszkary, bo wstyd dla nas będzie na całe Węgry, gdy podczas gościny coś mną rzuci, by roztrząść ten pysk miotlany.
Iwanko uspokajał jak zawsze dobrotliwym i wesołym słowem.
Czekali tak razem cierpliwie, czekali.
I to się nazywała zabawa? Panowie mówili grzecznie i nawet jakby uniżenie, ale tak jak lalki mówiące — nakręcone, co mają porachowane każde słowo i już przy drugim coś im w gardziołku pstryka i grzechoce.
— Cóż to za smutny świat ten pański! I tylu biedaków ma dla nich pocić się i umierać! Jest po co! Ale zaprosili grzecznie, widać inaczej nie umieją te kukły.
Dobosz nie bardzo cierpliwy był, za grzeczność jednak grzeczność się należy. Tak zatem do nich przemówił:
— Panowie grzeczni i delikatni! Szanując słoneczko święte, dzień dzisiejszy, nockę Bożą i waszą cześć, dziękuję wam bardzo. Ale ja tak nie umiem. Śpiewajmy, tańczmy, weselmy się, obertasy wywijajmy, kośćmi ruszajmy.
Wszyscy uśmiechali się jak jeden, aż brzuch bolał od takiego uśmiechania, i spoglądali na lokaja.
W te pędy, zacierając ręce i obciągając na sobie ogoniasty strój, pobiegł główny lokaj ku muzyce, za nim dreptali inni lokaje, spoglądając nań posłusznie. Znów kapela zagrała hucznie, grzmiała potężnie i ogłuszająco. Ale nie można było rozróżnić ani uchwycić nuty i wziąć kroku do tańca. Jednak pary pańskie tańczyły jakoś, posuwając się powoli i sennie, męcząc się wytrwale co niemiara. O śpiewie nikt nie myślał. Wesołości nie było śladu. Ot — pański bal.
Dobosza otoczyli rycerze i panowie. Stał tak w środku nich, wyższy i szerszy od wszystkich. Oni biali i srebrzyści, a on jaskrawy i czerwony. Oni z szpadami cieniutkimi przy boku, a on uzbrojony ciężką bronią. Oni gładko uczesani, a on z czarnymi jak noc kędziorami. Ich oczy chłodne, szklane, smutne, a jego bijące śmiałością, sokole. Iwanka, otoczyły kobiety i co młodsze rycerstwo.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/297
Ta strona została skorygowana.