A pomiędzy oboma, jakby kordon dzielący ich, długim czarnym szeregiem, stali lokaje.
Po tańcach wyszedł naprzeciw Dobosza sam wojewoda, nieco pochylony, siwy starzec z twarzą ściągłą, zmęczoną. Stojąc w otoczeniu rycerstwa, a nieznacznie oglądając się za lokajem, przemówił:
— Panie Hetmanie, nasz — nasz Pan — kazał nam powitać ciebie, oddać ci ten zamek dawny. Ja jako burggraf oddaję ci klucze. Chory jestem, kto wie, dokąd stąd iść przyjdzie. Ty, panie Hetmanie, podpisz się nam w tej księdze czerwonej. Odtąd panem będziesz, panem tego zamku.
Lokaje trzymali wielką i ciężką księgę czerwoną. Na zamku cicho było jak w grobie skalnym. Tylko pęk kluczy złotych, aż czerwonych, jakby płonących od tej złotości, cichutko dźwięczał i cerkotał w rękach wojewody. Doboszowi nie spodobały się te klucze.
Wojewoda znów obejrzał się przelotnie ku lokajowi. Mówił coraz ciszej. Głos zanikał prawie, zmieniał się w szelest.
— Słyszymy, żeś jest człowiek szlachetny, Doboszu! Jeśli więc znajdziesz coś niedobrego, wybacz mi, gdyż działam z rozkazu.
Ledwo przewiały te słowa — coś niedobrego — wypowiedziane przez wojewodę, zajęczały struny w instrumentach kapeli i pękły, jakby do komnaty wleciał pocisk armatni. Wojewoda pobladł, twarz mu wklęsła, złamał się w sobie jak ścięta trawa i upadł, tak jakby sam pusty żupan upadł na podłogę. Wszyscy lokaje zakręcili się, podreptali i rzucili się ku kapeli. Tam stała duża misa złocona. Zaczęli maczać w niej palce. Po czym przecierali oczy wojewodzie, muzykantom i samym sobie.
Iwanko Rachowskij bacznie oglądał to wszystko.
Po jakimś czasie wszystko było jak przedtem. A Doboszowi co do tego, że jakiś dziad się przewrócił. Widział, że ten, co mówią, że wojewoda, choć grzeczny panek, ale nędza jakaś, ledwie się trzyma na nogach, mocy żadnej w sobie nie ma. Ale odpowiedział mu grzecznie:
— Dzięki ci, panku stareńki, honorowy, żeś z chorości wstał, by ugościć watażka biedackiego. Nam zamek ten niepotrzebny. Jeśli do wojowania, to festunek zbuduję sobie sam taki, jak rozumiem. A ten niech będzie na chwałę Bożą, na cerkiew go przemieńmy... Poświęćmy to, bracie skoro sam nie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/298
Ta strona została skorygowana.