spadającą, to i sam się na mig ugiął. Omdlewali muzykanci, pot z nich ściekał i pianą na czołach osiadał. A panieneczka bujała w doboszowych rękach bezwolnie, stopami wcale ziemi nie tykając. Taki to był taniec.
Ale ona patrzyła na niego rozwartymi za szeroko niebieskimi oczyma smutno, błagalnie, jakby ciężko chora, jakby jakaś biedula nie z tego świata. Serce mu tajało od tych oczu smutnych a jasnych. Hej, smutny ten ich świat, gorzki świat!
Skończył taniec Dobosz. I miał już dość balowania pańskiego. A tu jeszcze nawinął się główny lokaj. Uradowany zacierał ręce. I ze wszystkich stron zaczął nań machać ukłonami. Dobosz dotknął groźnie topora, lokajem coś zatrzęsło. Odleciał znów ku wojewodzie. Znów mu coś szeptał, znów wstał wojewoda.
Tymczasem Dobosz przedarł się przez linie lokai i odszukał Iwanka.
— Iwanku — rzecze Dobosz cicho lecz gniewnie — to sprawa nieczysta. Jeśli dziewczyna w tańcu smutna, oho! to już w tym coś jest. Trzeba to rozkąsić. Patrz mi tu bacznie.
Iwanko i tak już wiedział swoje, ale nic nie mówił. Bał się jakiegoś wybuchu gniewu Dobosza. Dobosz na czartach się nie znał, a z czartami nie zawsze można otwarcie po wojacku poczynać sobie. Iwanko zaś, wsiowy biedak i włóczęga, był to człek ostrożny i trzeźwy.
Gdy Dobosz znów zabawiał się rozmową z wojewodą, a główny lokaj towarzyszył mu wciąż, niby to czekając na rozkazy, Iwanczyk powoli podsunął się ku muzyce. A przechodząc, nieznacznie dotknął palcem płynu w złotej misie. Z ostrożności pomazał nim jedno oko i jedno ucho. I cóż zobaczył? I co usłyszał?
Oto, gdy patrzył tym pomazanym okiem, widział, że lokaje to były sobaki czarne, psie postacie z wywalonymi jęzorami psimi. I tacyż byli muzykanci. I nie muzykę słyszał tym uchem pomazanym, lecz huk i dudnienie wichru czarnohorskiego. Zamiast świecącej podłogi widział zgruchotane głazy, zarosłe zielem i szuwarem. A ci balowi goście i państwo, to były suche wierzby połonińskie, wyschłe kosodrzewy nagie, z kory wyszarpane, ze szpilek obdarte nagie szkielety jałowca, wichrem poruszane i rzucane. Niesamowicie to tańczyło. Niesamowicie grała muzyka wichrowa na tych badylach i piszczelach kosodrzewu, sterczących wśród rozwalonych głazów wielikańskiego zamku. Spojrzał jeszcze raz Iwanko tym okiem przez okno.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/300
Ta strona została skorygowana.