— Posłuchajcie, panowie, co wam teraz powie mój pobratym.
Iwanko nie umiał dużo gadać ani przemawiać, a cierpł ze strachu, że znów czortowie na jakąś grzeczność zwabią Dobosza. Powiedział krótko:
— Oj, panoczku, dziedzicu, czy jak! Późna już pora, północ, hoj, daj wam Boże za wszystko i Bóg z wami!
Przeżegnał ich wszystkich, chwycił Dobosza za rękaw i ciągnął go ku wyjściu. Lokaje i muzykanci popadali na ziemię i pływali jakoś z otwartymi gębami, a po obliczach zebranych panów jakby uśmiech radości przeleciał. Dobosz skłonił się grzecznie, wyszli obaj prędkimi, ostrymi krokami. Iwanko nie puszczał rękawa watażki, a gdy lokajstwo zaczęło wstawać, by gnać za nimi, Iwanko obrócił się z progu i raz jeszcze rzekł im dobrotliwie:
— Bóg z wami i święte Słoneczko! — I tak jeszcze raz zawołał do nich z wjazdu na skalistym czerwonym ułogu.
Biegli po tych ułogach, skakali z głazu na głaz, hopali sobą z upłazu na upłaz, że niejeden człek, choćby i śmiały, ale nie górski junak, kości by tam roztrząsł i zostawił. Już ich nie dogonili. Znaleźli się po północy na skałach Pietrosa. A gdy odeszli w dół ku przełęczy Howerli, ujrzeli, jak z daleka znów błyskał, iskrzył się tęczowo, wirował i śmigał ogniście zamek potężny, siedlisko nieszczęsnych panów, męczących się pod mocą czortowską.
Dobosz patrzył z podziwem na zamek, jakby nic nie zaszło. Gdy Iwanko opowiedział mu w czym rzecz, podziwiał jego mądrość i śmiał się sam z siebie, że dał się tak podejść grzeczności czortowskiej. Potem jednak żałował, ciskał się nawet, że nie dał im nauczki, że nie zmierzył się z nimi toporem gromowym, że choć trochę strachu nie napędził tej czortowni ogoniastej.
Nowsi ludzie przyczepili do Dobosza, że on to zabił głównego Biesa z fuzji na Kizich Ułohach, kiedy był jeszcze pastuchem i że za to dostał siłę od świętych. I wszędzie to dziś tak powtarzają. Dawniejsi wiedzieli lepiej, powiadali według starej prawdy, że było to dzieła Hołowacza. Powiastowali właśnie, że Dobosz wcale na czortach się nie znał, stąd nigdy żadnych czortowskich sprawek nie podejrzewał.
Iwanko zaś od tego czasu miał oko na czorta. Tym pomazanym okiem dojrzał go wszędzie. Czort musiał się mieć przed nim na baczności.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/302
Ta strona została skorygowana.