szej cenie mają niż życie własne — szeptał Dżemyga. — Prawda rzetelna, że gdzieś już dalej chcą gonić, zarobkiem się dławić. A najgorszy to ten stary czort, niewielki a suchy. Pies by się nim udławił. Nie darmo Sęk się nazywa.
Ze złości na tak niemrawych i nieużytych ludzi radził Dżemyga Doboszowi, aby ich po skończeniu robót od razu pozabijać. Bo od takich niedobrych ludzi, kto wie, czego się można spodziewać. Pójdą, przyprowadzą tu panów i pokażą im komory i schowki.
A kiedy już sami wrócili do Dobosza, przystali do towarzystwa i dalej tak pracowali, szanowano a nawet podziwiano Pana Sęka i jego towarzyszy.
Dobosz, mając majstrów kamieniarzy w swym towarzystwie, dalej szukał skarbów. Potworzył sztolnie i kopalnie srebra na Czywczynie i złota na Popadii. I rozmyślał nad tym, naradzał się z Jaśkiem Sękiem, majstrem kamieniarskim, jakby to na Synyciach wybudować wielki tum — cerkwy potężne, do połowy głęboko w skałach wykute, a do połowy na zewnątrz skał wzniesione. Mówiono bowiem o Synyciach, że jest stamtąd furtka i dostęp do tamtego świata. A tam, na wstępie, Boże dziecię, złotowłose, rączkami malutkimi biedną duszę ujmuje i wiedzie przed trony gwiaździste. Więc Dobosz rozmyślał, aby taki potężny dom boży tam wznieść na wielką cześć dzieciątka Bożego, gdzie by człowiek mógł przyjść przed śmiercią, aby złe moce duszy nie obsiadły, jak ćmy i sowy, lecz aby od razu miała dostęp do nieba.
Jasiek Sęk bywał w Krakowie, widział tam wspaniałe kościoły: Kościół Maryi Panny, królewską Katedrę i zamek na skale wawelskiej postawiony. A Mychajło z Ukrainy, jeszcze jako chłopię pielgrzymując z dziadem-lirnikiem, bywał w Kijowie, w Ławrze peczerskiej, w klasztorze wykutym w skale granitowej pod łożyskiem Dniepru. Dobosz nie znał tego wszystkiego. Lecz gdy oni siedząc razem na Synyciach, słuchali myśli i planów Dobosza — dziwowali się. Janek Sęk mrużył w uśmiechu szparkowate oczy i wykrzykiwał: O rety, panie Watażku! Toż to król warszawski nie ma tego wszystkiego, co ty chcesz wznieść. Całe byś góry przekuł na cerkwy, świątynie, na zamki i mosty skalne. Ale my z tobą mazurskie chłopy jak wojsko gromowe! Całe Mazury tu sprowadzim! Ławą od króla i panów wydzierać będziem, uciekniem do ciebie. A potem — pokażem panom drogę do nieba. Ale nie tędy, nie przez Synycie!
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/304
Ta strona została skorygowana.