dawnymi laty nie bały się ludzi zupełnie. Jeszcze i teraz mniej się boją ludzi tutaj niż gdzie indziej, ale dawniej nawet ludziom z drogi nie ustępowały. Przeciwnie — ludzie na palcach schodzili im z drogi, uśmiechając się przy tym uprzejmie, aby się nie obraziła łasiczka, aby nie była pamiętliwa za niedobre czy nieufne spojrzenie. Nawet małe dzieci już to wiedziały. Nie korciło ich nigdy zaczepiać się z łasiczką. Tylko o Doboszu tak mówiono właśnie, że — choć zapewne nic złego łasiczce nie czynił — chciał sobie z niej zakpić, chciał pobawić się, poigrać z łasiczką. Bo czemu łasiczce ma ustąpić, jeżeli przed nikim na tym świecie nie ustępuje.
Wybierał się właśnie Dobosz na wyprawę w dalekie stepy — bezpańskie, nad morze. Siedział na przełęczy (między Kosmaczem i Żabiem), na Wersałemie, odpoczywał przed zejściem do Kosmacza, gdzie miał się spotkać z towarzyszami. Żegnał się z górami, spoglądał to w dół na cykoty, głazy i płyty pogruchotane, to daleko na Czarnohorę w chmurach. Obrócił się ku Grahitowi i strzelił do echa z pistoletu, a echo powtórzyło jedenaście razy. To patrzył w dół ku północy, ku Kosmaczowi i ku Podgórzu. Wzrokiem krążył, szybował jak orzeł i był wszędzie. A wtem zobaczył, że spośród cykotów mknęła ku górze łasiczka. Postanowił ją schwytać. Gdy łasiczka, nie przeczuwając nic złego, pewna ochrony i czci ze strony poddanego jej człowieka, przesunęła się koło niego, nakrył ją wysokim kapeluszem, zatrzymał i zawinąwszy w kapelusz, mimo straszliwy pisk, pełen złowróżbnych gróźb, mimo złowieszcze warczenie łasiczki, ze śmiechem schował ją do małej berbenicy, aby ją towarzyszom pokazać. Tym większe to było pogwałcenie zakazu, że właśnie były święta Rozihry, o czym zresztą Dobosz zapomniał. I poniósł ją tak ku wsi, warczącą, jęczącą i odgrażającą się z całą furią, a głosy te niesamowicie kotłowały i dudniły w próżnej berbenicy. Gdy w końcu, ku przerażeniu towarzyszy wypuścił łasiczkę, zatrzymała się na chwilę, jakby chciała się nań rzucić, potem zmierzyła go wzrokiem i uciekła, znikła. Ale nikt z tego nie wróżył nic dobrego. Posmutnieli wszyscy obecni towarzysze. Kwaśno im było i nieswojo. Zmiarkował to Dobosz:
czyż nie widzicie, że każdy już ludzki zakaz przestąpiłem, że nie uląkłem się żadnego?
Ale towarzysze nic nie mówili. Nie byli pewni, czy łasiczka to ludzki zakaz.
A że było to święto Rozihry, że mieli na długo pożegnać się
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/308
Ta strona została skorygowana.