Znosił Dobosz wszystkie skarby, jakich jej się tylko zachciało. I jeszcze inne skarby jej oddawał. Oto zwierzał jej wszystkie swoje tajemnice. Ciągnęła go ona jak śmierć słodka, jak dno jeziorka Niesamowitego. Komuż miał odkryć wszystkie swoje tajemnice jak nie tej słodkiej śmierci? Z tych zwierzeń wiedziała już wszystko: o orłach zwiastunach, o toporze gromowym, o zielu wielikańskiem, o sokach tego ziela i o radach staruszka. Wiedziała też, jak to można wszystko odczarować. Skąd się bierze moc doboszowa i dlaczego go nie można zranić? I jak to można odmienić... I jak to te włosy złote wielikańskie ukryte są wśród czarnej gęstwiny kędziorów. Gdyby je wyrwać? Już byłoby inaczej...
Ale ilekroć Dobosz pełen serdecznej wdzięczności opowiadać jej zaczął o nakazach falowych — nie słuchała. Mgłą znużenia zasnuwały się jej oczy — nie rozumiała, co mówił. Tyle tylko chciała wiedzieć, aby go mieć w rękach. A co i dlaczego, to jej nic do tego. I dlatego nigdy się nie dowiedziała najgłębszej tajemnicy. Chociaż i Dobosz przy jej śpiewankach zapominał na chwilę nawet o chórach falowych. „Tyś najpiękniejsza gra dzwonkowa i śpiewaneczka tyś falowa“ — tak do niej mówił. A gdy doń słodko szepnęła: — Ołeksoczku! — już siła wielikańska w nim malała, już słabość niemrawa wślizgiwała się w młode członki. Może już i sam słyszał, jak zaczyna banować matka-Wierchowina za swym synem, co z wodnicą-niauką się skojarzył i gdzieś jakby na dnie Niesamowitym, igra z nią, pieści i całuje.
Tak to ględzą tu i tam, wciąż inaczej, sobie samym przeczą, a tylko doświadczeni ludzie rozumieją i mocną myśl mają o tym, taką: to nie ta, to nie ta sama. Pod spodem, pod wszystkim trwały oczy niebieskie, zanadto rozwarte. Ich szukał Dobosz, nie żony Zwinkowej, Kseni. Praktyczni ludzie, ci szczególnie, co pobyli samotnie w naszych puszczach i połoninach, wypróbowali, że w samotności Leśna — czasem Niauka — czyha na męskie pragnienia, tęsknoty i myśli, najzawzięciej na te co są całkiem pod spodem. To nie bajka, nie podanie jakieś ani zabobon, tylko taka prawda, że kości trzeszcą i palą się, aż trzeba je odrąbać.
Czasem podsunie się leśna biesica tak bliziutko, że zaledwie doslyszy jak zawyje tęsknota, zaraz wślizgnie się i bierze na siebie jej postać. I dobrze, zaraz ją uspokoi, ukołysze tak na miesiące, może i na lata. A coraz zawzięciej się wkleszcza i niektóry zmiarkuje za późno. Wyrywa sobie potem przez lata
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/311
Ta strona została skorygowana.