jej korzeń. Nie pozbędzie się jej nawet w domu na piecu, przy ślubnej żonie, dopóki jedna żywa nitka korzenia w nim tkwi. A inni ludzie, choćby najbliższa rodzina, nic nie wiedzą aż usłyszą w nocy, po północy, łopot skrzydeł tej, która z niego krew wypija. Niejeden wyszastał się przez taką miłość z męskiej mocy, a potem chodził oszalały z językiem wywalonym, tylko ślina mu ściekała po brodzie na przerażenie i ostrzeżenie innych. A inny był dzielniejszy, odrąbał sobie tę rękę na której nie dostygło jeszcze, dostygnąć nie chciało, ciepło ostatniego uścisku Leśnej. Albo też, aby pozbyć się, twardo i okrutnie włożył rękę do watry bukowej w kolibie, a gdy zwęgliła się, odrąbał ją. I natychmiast odskoczyła Leśna, koniec. A on tak dotąd chodzi po świecie bez ręki. Mało który miał szczęście natknąć się na przemównika wielkiego a serdecznego, który by go uleczył żywą watrą, żywą wodą i żywym słowem.
Także Dobosz był człowiekiem lasowym i zaledwie skosztował słodyczy już w samotności targały nim pragnienia, trwały pod spodem, zjawiały się czasem i znów znikały.
Przeto ludzie doświadczeni tłumaczą tak: czasem podszywała się pod tamte oczy Ksenia Zwinkowa, ale najwięcej Leśna biesica. Gazdyni kosmacka czasu nie miałaby wciąż latać z Doboszem po łąkach, po lasach. Chyba wyrwała się kiedyś z chaty na chwilę, na godzinkę, na pół dnia lub pół nocy. I jakże by jej nie wyśledzili nasi strzelcy, co czorta samego wyśledzą? Potem zapewne miała go dość, chłodniała i za to, że Ksenia chłodna, na tamtą Leśną ciskał się i wściekał. A Kseni był wdzięczny za szczerą miłość Leśnej, nie wiedząc, że to nie ta sama. Taka wdzięczność. A dlaczegoż Leśna garnęła się doń tak? Bo to także była dusza samotna, wypędzona z ojcowizny i, kto wie, może w ciało kwiatowe wygnana. Z kwiatowego rodu, z dzwonkami, z storczykami i bławatkami posiostrzona, kwiatów wodzirejka, z zapachem kwiatowym, z wszystkimi lekami, ale i z całym szałem jadowym, jaki w trójzielu się kryje. Gdzieżby tam baba mogła być taka? Baba to także z człowieczego rodu. Krzyczałaby, drapałaby, gdy ją męczył i kości chciał łamać — hulawy głuszec, taki zalubiony. Złościłaby się, gdyby inne dziewki koło niego się kręciły! Gdzie tam! Uśmiecha się wdzięcznie i patrzy gdzieś daleko w zadumaniu łaskawym. Tak jakbyś wielki prochowy nabój w jezioro Niesamowite wystrzelił. Pluśnie to, tryśnie pióropuszem fal i znów gładko, pogodnie, śladu nie ma. Na pewno znikała na święto Rozihry tam pod Stawiorą, w zawiei
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/312
Ta strona została skorygowana.