Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/314

Ta strona została skorygowana.

stepowe zauważyły ich i krążąc nad nimi, towarzyszyły im odtąd ciągle. Doszli w końcu do brzegów morza.
Wielka tęcza jak brama rozwieszona jaśniała nad morzem.
Nazwał je wtedy Dobosz morzem weselnym, morzem „dużym i dużnym“ — to jest tęgim i tęczowym. A zganił — jak przekazują — nazwę morza Czarnego.
Szli dalej skałami, ku wyspom się kierując. Nikt nie umie powiedzieć, jak daleko zaszli.
Tam zobaczyli lwa skrzydlatego z błyskającymi oczyma. Spłoszyli go, widać, z gniazda skalnego. A on się zerwał, furkotał skrzydłami, jak wiatrak wielikański, z daleka walił w nich światłem, ale nie ośmielił się uderzyć na junaków.
Na skalnych teatrach — tak wysokich jak teatry Szpyciowe w Czarnohorze — spadających na tysiąc sążni przeszło prosto w dół ku morzu — zobaczyli mieszkania ludzkie sprzed wieków, już może przed tysiącami lat opuszczone. Skały podziurawione tymi komorami i otworami wyglądały jak sito ulów trzmielich lub jak wejścia do mrowisk potwornych. Morze tęgie i tęczowe — uderzało o brzegi falami tak potężnymi, jakich jeszcze nie widziały oczy junackie. I przelewało się barwami od czarności sępiej aż do białości mlecznej. — Nad przepaścią morską stali tak ludzie górscy i konie połonińskie. Wciągali pełną piersią słone powiewy morskie. Patrzyli na wszystkie strony. Widzieli stepy bezkresne, urodzajne, mogące wyżywić nieprzejrzane rzesze. Widzieli zatoki z białego kamienia błyszczącego, z cudownymi drzewami, tak szerokimi, jakich nawet w puszczach nie było. I winne grona, pnące się w pobliżu po skałach, wyspy zielone z czarodziejskimi sadami, które samo słonko tam wyhodowało. I tedy posłyszeli: nie spod ziemi, lecz z daleka od wschodu słońca, dzwonienie zza mórz. Tętniły dzwony rachmańskie, niosły się dudnieniem potężnym przez morze, a potem rozsypywały się w jasne piosenki dzwonkowe. Pozdejmowali kapelusze junacy. Błogosławili tę chwilę, kiedy ich poznała i powitała święta zamorska Wierchowina. Dziękowali Świętym niebieskim za ten znak.
Dobosz zaś wdarł się na Chmurce Gromowej na cypel skalny, wiszący w powietrzu nad falami, do którego tylko wąska szyjka skalna prowadziła. Potrącone nogą konia kamyki osypiska spadały w przepaść do zatoki.
Przekazane jest na chwałę Dobosza młodziutkiego — to właśnie: Gdy patrzał Dobosz ku skałom dalekim, gdy spoglądał na Skałę-Dziwo, na Skałę-Mnicha, na Skały-Sieroty, w ko-