łysce falowej uciszone, gdy patrzał ku zachodzącemu w stepach słońcu krwawemu, gdy ogarnął wzrokiem i sercem stepy, straszliwe stepy, jakby za wielkie dla człowieczego rodu, gdy znów spojrzał ku białym i zielonym wyspom — wtedy to, zwierzając się Chmurce Gromowej, wyciągając ramiona ku słońcu, wśród grzmotu fał tę pieśń zaśpiewał ostatnią, zapowiedź Doboszową, której ułomki do dziś się przechowały.
Oj, koniu, koniu, Chmurko Gromowa,
Ziemia przed nami odkryta — nowa! —
I ziemia — nowa i świat wieliki,
Tam nie ma ludu, nie ma władyki.
Tam błyśnij Chmurko! zagrzmij kopytem!
Porwij mnie z mieczem i z jasnym szczytem.[1]
Tam królem będę, królów namnożę,
Ludy rozplenię jak złote zboże.
Zamki zbuduję — i złote wieże,
Stepy uśmierzę — miasta rozsieję,
Tum z skał ci wzniosę, boża Dziecino!
Szczęście rozleję jak święte wino.
∗
∗ ∗ |
Wracali już z wyprawy, kierując się ku Dniestrowi, na próżno szukając go w spalonym, zwęglonym przez pożary, czarnym, bezlitosnym stepie, na próżno wypatrując bez przerwy na jasnym niebioskłonie choćby cieniów rodzonej Wierchowiny. Wówczas to ognista spiekota słońca i pożaru, dławiąc oddech i przypiekając stopy, ogarnęła junaków i ich konie. W spalonym stepie ani śladu wody, ani śladu kałuży nawet. Pragnienie rosło w nich nieznane dla ludzi i zwierząt z Wierchowiny, nie przeczuwane nawet przez nich, rosło, rozsadzając głowy i piersi. Padły wszystkie konie wierchowińskie, przywykłe do obfitych źródeł i do wody lodowej. Orły zaczęły się przybliżać i zniżać. Siadały, by zaglądać w końskie oczy, umęczone, zgasłe daleko od połonin. Tylko Chmurka Gromowa nie poddawała się. Lecz już i ludzie słabli. Pierwszy zaczął się słaniać najstarszy wiekiem Jasiek Sęk. A po nim niestrudzony, groźny Dżemyga. Na próżno brali ich na konia towarzysze. Spieczone usta kąsały własne ręce, ssały krew własną. Aż wreszcie wyzionęli ducha. Zgasł Dżemyga i zginął chłop mazurski Jasiek Sęk, w sieroctwie dziatki zostawił. Szeptem błagał Pana Dobosza, aby o dziatkach jego pamiętał. I Mychaj-
- ↑ szczyt — tarcza.