ła nie poznały stepy rodzone, pochłonęły i jego. I dalej spiekota i pragnienie — grały jak piec ognisty, dzwonem piekielnym dudniły, jakby nie to samo boże słoneczko, co na Wierchowinie, lecz inne smokowe słońce tu gorzało.
Dobosz nie porzucał ciał towarzyszy na pastwę ptaszyskom stepowym. Ostatkiem sił, wraz z Iwankiem odpędzali ptaki, a nocą kopali doły, grzebali ciała i sypali mogiły. Sławili nockę bożą, promienistą, a ciemną, łagodną matuleńkę stepową, kojącą jak dobra śmierć.
Sędogórski ledwie wlókł nogi, wyglądał jak bodiak sczerniały, lecz zawsze coś opowiadał, gwarzył, żartował. I tak ich pocieszał. Powiedział wtedy sam Dobosz, że chwalić trzeba ród rycerski, jeśli to jedno tylko ma, że samej śmierci w oczy się śmieje. Zginął Sędogórski nim dotarli do Dniestru.
Tylko dwaj synkowie biedaków Dobosz i Rachowskij i tę biedę przetrzymali. A z nimi Chmurka Gromowa, koń pański wschodniej krwi, wytrzymał ogień potwora słonecznego i przebrnął przez czarną pustynię zwęgloną.
Gdy wreszcie doszedł ich odległy szum fali Dniestrowej, zapłakali zaschłą źrenicą. Płaczem witali fale siostrzane. Zarżała donośnym głosem Chmurka Gromowa. Gdy dopadli wody ludzie i koń, położyli się na wodę, żłopali ją, chłonęli, bulgocąc i smakując, chlustali się w rodzonym żywiole. Nawodzili może na pamięć, jakie to szczęśliwe, łaski bożej pełne są te potoki górskie, co roztapiają się w słoneczne południe letnie w falach Czeremoszu, gdy woda z wodą, fala z falą się przenika. Modlili się do niej, sławili ją, wodę-wodyczkę, najstarszą caryczkę — świętą Jordanyczkę — słowem i pozdrowieniem dziękczynnym. Potem ujrzeli już bladosine cienie gór na zachodzie. Odpoczywali w jarach Dniestrowych. Strząsali ze stóp gorący, czarny popiół stepowy, z duszy oddech płomienny śmierci. — —
Hej! żwawy był Dobosz. Niespożyty a rześki jak woda. Młodość zeń biła jak źródło. Nad Dniestrem to jeszcze jak dziecko płakał za towarzyszami, skarżył się i żalił. Dziatki Sękowe wciąż mu się widziały, rączki do niego wyciągały. Aż postawił nogę na ziemi Wierchowińskiej! aż przyszedł nad uroczysko słobódzkie, na pierwszą połoninkę swoją, rodzimą — Waratyk! Aż zobaczył stamtąd czuby Czarnohory, płatami śniegu pokryte! Oglądał się to na wschód słońca ku stepom i dołom, to ku Czarnohorze, łącząc je wzrokiem. I już znów gotów był
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/316
Ta strona została skorygowana.